Baroness – „Stone”: Jest życie bez kolorów

Dodano: 05.10.2023
W ostatniej dekadzie działalności Baroness można widzieć albo lekki marazm, albo cud, że grupa w ogóle nadal funkcjonuje po koszmarnym wypadku z 2012 roku. Oba określenia są po części prawdziwe, a tak naprawdę wynikają z siebie nawzajem. „Stone” to w ich kontekście ożywczy powiew: może nie sięga najwyższych szczytów zespołowej dyskografii (nieważne, gdzie je umiejscowić), ale podchodzi zaskakująco blisko.

Oczywiście „marazm” nie jest najbardziej sprawiedliwym określeniem wobec zespołu, który nie zdążył dobrze nacieszyć się premierą „Yellow & Green”, nawet nie mówiąc o jej należnym zdyskontowaniu, a już musiał mierzyć się z wszelkimi następstwami wypadku z 15 sierpnia 2012. Jednym z nich, w sumie najbardziej błahym, była konieczność wymyślenia siebie od zera: z nową sekcją rytmiczną, a po „Purple” także z Giną Gleason próbującą wejść w buty Pete’a Adamsa. Mówienie o poszukiwaniu zespołowej tożsamości to zwykle tylko efektowne pustosłowie, ale w tym wypadku naprawdę byłoby na miejscu – raczej ciężko postawić znak równości między osobą Johna Baizleya a całokształtem „starego” Baroness, dlatego pierwszym krążkom nagrywanym w nowej rzeczywistości, przez tak naprawdę nowy zespół, bliżej było do poligonu doświadczalnego aniżeli do śmiałej próby nawiązania do „Blue” czy „Red”. Wszystko to nie zmienia faktu, że po „Yellow & Green” Baroness zdążyli nagrać dwie zupełnie przeciętne płyty, które początkowo narobiły trochę szumu, ale zdecydowanie nie przetrwały próby czasu. Trzeci taki album byłby jak poświadczenie, że to nie wypadek przy pracy, tylko nowa normalność, ale „Stone”, chyba dość niespodziewanie, odwraca dotychczasowy trend.

Niespodziewanie, bo nie jest ani triumfalnym powrotem w przeszłość, ani zupełnie nowym otwarciem. Największa zmiana zaszła w samym podejściu i ciężko ją nazwać, ale widać na pierwszy rzut oka – na „Stone” nie ma udawania, że to wciąż ten sam zespół co 10 lat temu i tuszowania tych wszystkich zmian końską dawką patosu i charakterystycznych dla Baizleya melodii. Co prawda patos i melodie nadal tu są, ale nie tak nachalne, a na pewno nie tak pierwszoplanowe jak wcześniej. Całkiem możliwe, że „Stone” to najbardziej wymagający materiał Baroness od czasu wydania debiutu, co wynika z zaskakująco licznych nawiązań do czegoś, co kiedyś ochrzczono mianem brzmienia z Savannah („Last Word”, „Anodyne”), ale przede wszystkim z faktu, że – paradoksalnie – w momencie, w którym zespół wyprzytykał się z kolorów, którymi mógłby tytułować kolejne płyty, nagrał pierwszy koncept album w karierze. A przynajmniej coś na kształt koncept albumu – w każdym razie ciężko nie zauważyć, że otwierający „Embers” i zamykacz „Bloem” dzielą tę samą melodię, „Choir” to prostoliniowe przedłużenie „Beneath the Rose”, takie, które nie miałoby wielkiego sensu, gdyby nie obecność poprzednika, a tego typu powracających motywów na długości całej płyty jest więcej. Obok tego wszystkiego na „Stone” funkcjonują typowe dla nowożytnego Baroness rockery („Shine”) czy dyskretne mrugnięcia okiem w stronę psychodelii „Yellow & Green” („Magnolia” bierze melodię z „Twinkler” i robi z nią kilka niespodziewanych zwrotów), bo we wspomnianym koncepcie nie chodzi o pisanie kolejnych numerów od linijki, tylko o danie płycie życia trochę dłuższego niż takiego na 3 odsłuchy.

I to działa – nowy materiał Baizleya i spółki przejawia bowiem znacznie większe repeat value niż „Purple”, broniąca się głównie kontekstem emocjonalnego powrotu, czy „Gold & Grey”, której dwupłytowa objętość zdradzała ambicje z góry skazane na niepowodzenie. „Stone” pozwala patrzeć na dzisiejsze Baroness jako zespół, który wciąż ma coś ciekawego do powiedzenia, co więcej – bez popadania w przesadnie wysokie tony – ratuje taką perspektywę w chyba ostatnim możliwym momencie.

Adam Gościniak

(Abraxan Hymns, 2023)

zdj. Ebru Yildiz

Nowy album Baroness dostaniecie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas