Byłeś jednym z założycieli grupy 43 lata temu. Czy młodsza wersja ciebie byłaby w stanie uwierzyć w jakim jest teraz miejscu?
Zdecydowanie nie. Kiedy jesteś młody, masz jedno marzenie – stanąć na scenie i zagrać koncert. Nie chodziło nam wtedy o światowy sukces, nic z tych rzeczy. Chcieliśmy tylko grać muzykę na koncertach. Minęło ponad 40 lat, a ja dalej to robię. Na pewno moja młodsza wersja nie dałaby w to wiary! A szkoda, bo z dzisiejszej perspektywy mógłbym młodszemu sobie dać sporo wskazówek, jakich błędów nie popełniać. (śmiech) W latach 80. taka muzyka była dość mocno wykluczana z obiegu. Byliśmy zbyt intensywni nie tylko dla zwykłych ludzi, ale nawet dla ówczesnych fanów heavy metalu! W początkowym stadium kariery kariery często nazywali naszą muzykę po prostu hałasem albo punk rockiem i to w pogardliwy sposób. Pewnie też dlatego, że nie byliśmy jeszcze wtedy zbyt dobrymi muzykami. Mieliśmy jednak surową energię, która pozwoliła nam iść dalej.
Wiem, że jesteś fanem grania na terenach Ameryki Łacińskiej. Czy czujecie się tam bardziej doceniani?
Nie, to nie tak. Wiesz jak to mówią – tam dom twój, gdzie serce twoje. Jestem Europejczykiem, ale muzyka uczyniła mnie również obywatelem świata. Tam gdzie gram, zawsze czuję się jak w domu, bo w większości krajów, w których gramy, spotykamy się z gościnnością. Dużo się w ten sposób nauczyłem o świecie i ludziach. Wiesz, jeśli chodzi o piłkę nożną to jestem Niemcem! (śmiech) Ale tak poza tym jestem kosmopolitą. W Ameryce Łacińskiej istnieje niesamowita scena thrashmetalowa. Dlatego kochamy tam grać, ludzie wielbią tam naszą muzykę. Ale uwielbiam też grać w Europie! Interesujące jest też odwiedzanie zupełnie nowych krajów i miejsc.
Utwór „Destruction” z nowej płyty to wielki hołd dla waszej własnej historii. Jesteś sentymentalny?
No wiesz, im jesteś starszy, tym bardziej sentymentalny! (śmiech) Jako młodziak po prostu idziesz do przodu, często biorąc wszystkie kroki za coś oczywistego, ale kiedy się starzejesz, zaczynasz to bardziej doceniać. Czasem budzę się w hotelu, patrzę za okno i jestem w Bogocie w Kolumbii albo w Tokio i myślę sobie: Stary, dalej ci się udaje!. Stary człowiek docenia długość trwania takich rzeczy i te wszystkie piękne chwile. Nic nie wynika samo z siebie – do wszystkiego dochodzisz nie tylko ciężką pracą, ale również wielkim szczęściem i innymi czynnikami, dlatego bardzo doceniam to, w jakim miejscu się znalazłem.
„Birth of Malice” to już szesnasty album Destruction. Jaka jest główna różnica między nagrywaniem albumu teraz, a w latach 80.?
Przede wszystkim cięciami w ścieżkach. Wtedy przycisk „start” na konsolecie był dla każdego totalnym koszmarem. Kiedy inżynier dźwięku go naciskał, musiałeś zagrać całą rzecz od początku do końca. Dopiero potem można było wycinać fragmenty ścieżek, ale przez kilka pierwszych albumów musieliśmy odegrać całą piosenkę od początku do końca. Jak spierdoliłeś – to lecisz od początku. Baliśmy się tego, bo jako dzieciaki czuliśmy presję, że nie możesz popełnić żadnego błędu. Oczywiście z czasem staliśmy się też lepszymi muzykami. Obecnie wizyta w studiu to dla nas czas radości, zabawy i cieszenia się naszym muzycznym darem, ale wtedy to przypominało bardziej stresujący egzamin. To jeden z wielkich plusów obecnej technologii. Minusem oczywiście jest obecna liczba muzyków polegająca na kwantyzacji perkusji albo podkładach ścieżek podczas występów. Idziesz na koncert i nie wiesz tak naprawdę, czy całego go odgrywają na żywo, czy korzystają z uprzednio przygotowanych ścieżek. A wiesz, ja jestem rock’n’rollowcem, wywodzę się z punk rocka. Kocham, kiedy rzeczy są autentyczne, więc to nie jest mój świat.
Co do punka – macie w dyskografii covery The Exploited, Dead Kennedys czy Charged GBH. Jak wielki wpływ wywarł na ciebie punk rock?
Bez punka nie byłoby mnie w tym miejscu. To była część mojej młodości. Trzymałem się z punkami, ponieważ w moim mieście nie było jako takiej sceny metalowej. Istniała po prostu scena ekstremalnej muzyki i metalowcy trzymali się z punkami. Wymienialiśmy się albumami i nawzajem na siebie wpływaliśmy. Dzięki temu dorastałem z zespołami, które wymieniłeś, czy na przykład English Dogs. Słuchałem też dużo niemieckiego punka, gdzie mogłem znaleźć masę świetnych, politycznych tekstów o społeczeństwie, polityce czy nawet po prostu tchórzostwie. Bardzo to na mnie wpłynęło. Do teraz to duża część mojego życia, do dzisiaj kocham słuchać punk rocka. Oczywiście, od kiedy pamiętam, byłem metalowcem, ale punk miał ogromny wpływ na naszą muzykę. To właśnie z punka wywodzi się surowość i szybkość w thrash metalu.
A jakie niemieckie kapele punkowe byś wskazał jako dla siebie najważniejsze?
Przede wszystkim Slime i Hass. To były moje ulubione kapele z lat młodzieńczych. Mieli bardzo ekstremalne utwory na temat polityki, policji i narkotyków.
To już cztery lata, od kiedy kapelę opuścił Mike Sifringer. Dalej macie kontakt?
Wiesz co, on żyje swoim, trochę pustelniczym życiem. Oddzielił się od tego wszystkiego, nie gra już na gitarze, zajmuje się malowaniem. Ciężko z nim utrzymać stały kontakt. Oczywiście czasami próbuję i piszę do niego wiadomości, pytam, jak się miewa albo ustalamy jakieś kwestie biznesowe. Ale myślę, że mu z tym dobrze. Nasz były gitarzysta, Harry Wilkens, był ostatnio u niego. Zdaje się, że odnalazł w końcu harmonię. Nie stresuje się już trasami czy pisaniem nowych piosenek. Jest trochę takim hipisem. Może i czasem tęskni za trasami, ale nie sądzę, by dalej chciał to robić.
Jesteś jedynym członkiem kapeli z oryginalnego składu. Czy to oznacza, że podejmujesz wszystkie decyzje w kwestii muzyki zespołu, czy działacie bardziej demokratycznie?
Myślę po prostu, że każdy statek potrzebuje kapitana. U nas to ja, bo jestem w kapeli najdłużej i wiem najlepiej, jak powinno brzmieć Destruction. Ale uważam nas za drużynę i każdy jej członek ma prawo do opinii, również w sprawie tworzenia muzyki. Koledzy z kapeli mogą się udzielać, ale ostateczną decyzję zawsze podejmuję samodzielnie. Może i jestem szefem, lecz uważam, że bez chłopaków nic bym nie zrobił, więc dbam o to, by zawsze czuli się jak część drużyny. Dla mnie to jest to samo co w piłce nożnej – jakbyś miał tylko kapitana, to byłbyś niczym. Większość decyzji podejmujemy wspólnie. Kiedy piszę nowe utwory, pokazuję je chłopakom, po czym jeśli chcą coś dodać i będę uważał to za pasujące do Destruction, to jak najbardziej to włączymy. Na przykład Martin Furia (gitarzysta – red.) napisał jedną piosenkę praktycznie w pojedynkę. Nie jestem na pewno żadnym dyktatorem.
W tym roku wyszedł film dokumentalny „The Art of Destruction”. Jakie to było uczucie, mieć przy sobie ekipę filmową przez 5 lat?
Na początku trochę nie wiedzieliśmy, na co się zgodziliśmy. Po kilku dniach zaczynasz naprawdę rozumieć, że oni łażą za tobą wszędzie. Idziesz do garderoby albo łazienki, a ci za tobą. Jak, kurwa, rzep psiego ogona. (śmiech) Ale ta dwójka gości okazała się naprawdę miłymi ludźmi. Zostaliśmy przyjaciółmi i po jakimś czasie nawet przestaliśmy ich zauważać, stali się częścią nas. Chociaż wiadomo, czasem musiałem przerwać nagrywanie, bo nie chciałem by coś znalazło się w filmie albo było zbyt osobiste. Ale myślę, że generalnie to tak u ludzi po prostu działa, przyzwyczajamy się. Dalej utrzymujemy kontakt, nie tylko dlatego, że jesteśmy kumplami, ale staram się im pomagać w wypychaniu tego filmu w świat. Niestety, zauważyłem, że mój wpływ jest dość mocno ograniczony, bo scena muzyczna, a przemysł filmowy to dwie różne rzeczy. Niedawno wyszło DVD i próbujemy wydać film również na Blu-Rayu, ale ponieważ nośniki fizyczne już powoli wymierają, ciężko znaleźć wydawcę. Wiesz, to jest mała, niezależna wytwórnia z ograniczonym budżetem. Ucieszyliśmy się, że udało się wydać film na kilku portalach streamingowych, ale znowu – nie mamy zbyt wielkiego wpływu na to, gdzie jest dostępny. Na Amazon Prime Video można go obejrzeć na przykład w USA i Niemczech, ale z tego, co wiem w Polsce czy Kanadzie już nie. Możesz pisać do Amazona, ile chcesz, ale nie dostaniesz odpowiedzi. Próbujemy też innych metod. Wydaliśmy film na serwisie streamingowym Thunderflix. To jedyny na świecie, międzynarodowy serwis o tematyce konkretnie heavymetalowej. Jest dostępny chyba wszędzie poza Rosją czy Koreą Północną. Świetna rzecz, mam nadzieję, że rozwinie się w przyszłości. Bardzo polecam, można znaleźć masę rzeczy, których nie da się znaleźć nigdzie indziej.
W dokumencie ukazany jest moment radzenia sobie podczas pandemii. Przechodziliście wtedy również zmiany składu. To musiał być ciężki czas.
Tak, ciężki czas dla każdego. U muzyków dochodziła dodatkowa trudność – nie mogliśmy w ogóle pracować! Niektórzy mogli pracować zdalnie, kurwa, nawet prostytutki mogły wrócić do roboty, a my nie! Nie mogliśmy grać koncertów. Niełatwy czas. Pewnie za kilka lat oglądając film, ocenię, że to świetnie, że udało się to udokumentować. Ale wtedy, kiedy to kręciliśmy – byliśmy mocno zdesperowani.
Wiem, że byłeś przez 10 lat właścicielem pizzerii. Nie myślałeś o tym, by do tego wrócić podczas COVIDu?
Prowadzenie restauracji w ogóle jest ciężkie. Musisz w to inwestować masę czasu i pieniędzy. W końcu się poddałem, bo podróżowanie i granie muzyki były dla mnie zbyt ważne. Musiałem podjąć jednoznaczną decyzję. Od 1999 do 2004 roku robiłem obie te rzeczy i to mnie wykańczało. Wracasz z trasy i nagle musisz jechać zająć się biznesem. Zero czasu na odpoczynek. Do teraz mam koszmary! Śni mi się, że jestem w kuchni, pizze się przypalają i tak dalej, poważnie! (śmiech) Dalej kocham gotować i pojechać do restauracji na dobre jedzenie, ale nie widzę szans na powrót do robienia tego zawodowo. Ciągle musiałem wydawać pieniądze na jakieś remonty, meble i tak dalej. Bez szans. Kto wie, może kiedyś na emeryturze pojadę sobie na Tajlandię i otworzę knajpkę z napisem “GERMAN FOOD”. (śmiech) Cóż, nigdy nie mów nigdy. Moja rodzina miała piekarnię, zawsze u nas się gotowało zawodowo. Moja babcia była pół-Włoszką i zawsze się tym zajmowała. To do teraz ważna część mojego życia.
Utwór „Cyber Warfare” nie wydaje się nawet ostrzeżeniem. To bardziej zwiastowanie apokalipsy, biorąc pod uwagę, że jako regularni obywatele nie mamy żadnego wpływu na to, jak rozwiną się metody siania cyberzagrożenia. Jak sądzisz, jak daleko to zajdzie?
Ciężko powiedzieć. Myślę, że COVID mocno pokazał, jak niebezpieczną sprawą jest wpływanie na opinię publiczną. Nigdy podział społeczny nie był tak widoczny i duży jak podczas pandemii. Swoją drogą, widziałem kiedyś fenomenalny polski film na ten temat na Netflixie. Film opowiadał o gościu, który był zatrudniony przez firmę marketingową do działania na mediach społecznościowych i pisania opinii, które ostatecznie wpływały na poparcie dla prawicowych polityków. Świetna rzecz, ale nie pamiętam tytułu.
Myślę, że chodzi ci o film „Sala Samobójców. Hejter”.
Tak, to chyba to! To wtedy pierwszy raz usłyszałem o takich rzeczach, jak boty i zdałem sobie sprawę z wpływu jaki można mieć przez Facebooka i ogólnie media społecznościowe. A teraz, kiedy ludzie mają dostęp do sztucznej inteligencji, to będzie na jeszcze wyższym poziomie. Wszystkie te apokaliptyczne książki i filmy zdają się być niebezpiecznie blisko rzeczywistości, sami się tym zniszczymy. W końcu stracimy nad wszystkim kontrolę. Z jednej strony uważam, że AI może być naprawdę świetnym narzędziem, ale ono musi być kontrolowane – a w internecie to jest niemożliwe. Już pierwsze kraje ograniczają internet (być może Schmier odnosił się do decyzji Nepalu, rozmawialiśmy niedługo przed tym jak zakończyło się to zamieszkami i upadkiem ich rządu – red.), bo tam jest praktycznie dziki zachód. Wszystko jest możliwe w internecie – od nielegalnej pornografii do kupowania narkotyków. Wszędzie, zarówno w Niemczech, jak i na świecie kształtowanie opinii przez internet jest ogromnym problemem. W USA prezydentem został taki człowiek jak Donald Trump? Jak to w ogóle jest możliwe? Tylko i wyłącznie dzięki internetowi. Moja babcia często mawiała, że najmniejsze pieski ujadają najgłośniej. Tu jest tak samo, tylko, że ci ludzie mają platformę do robienia zamieszania i wpływają tym na opinie polityczne.
Moim zdaniem to dość przerażające, jak bardzo na ludzi wpływają takie manipulacje. Łatwiej jest im uwierzyć, że za ich nieszczęście odpowiedzialny jest imigrant niż ulubiony polityk.
Dokładnie! Do tego ten sam polityk, który cię skurwysyńsko okrada podatkami i sam podejmował decyzję o wpuszczaniu tych imigrantów. Tak jak mówisz – to jest wyłącznie wina polityków. Mam ostatnio nowe hobby, patrzę na wypowiedzi tych populistów i potem otwieram komentarze. I tak sobie, kurwa, czytam opinie tych kretynów. Patrzę na to i wzroku oderwać nie mogę – tak, jak podczas wypadku drogowego, gdy wszyscy się na gapią. (śmiech) Próbuję dojść do wniosku, dlaczego tak jest. Przecież te sprawy są bardzo skomplikowane. Ale koniec końców wyjaśnienie jest bardzo proste. Ludzie po prostu z natury szukają najprostszych i najłatwiejszych rozwiązań. Dlatego przyjmują najbanalniejsze odpowiedzi i to działa tak dobrze.
A nie masz trochę dosyć, że ciągle widzisz tyle okropieństw, o których możesz śpiewać? Co uważasz o obecnej sytuacji na świecie?
Uważam się już za starego człowieka. Sporo widziałem. Pamiętam, jak mój ojciec, który nigdy nie okazywał emocji, podczas eskalacji napięć w czasie zimnej wojny, po kryzysie kubańskim, po prostu płakał. Tak bardzo bał się, że zacznie się zaraz III Wojna Światowa. To był dla mnie najgorszy moment dzieciństwa. Wtedy zrozumiałem, o co w tym chodzi. Z czasem było coraz łatwiej. Pojawiła się Unia Europejska, która była dla mnie, jako muzyka, największym darem. Nie było już granic, skomplikowanego procesu wyrabiania paszportu, ceł i podatków przy podróżach między państwami. A teraz te wszystkie wielkie osiągnięcia politycy próbują zniszczyć i podzielić Unię. Strasznie przykro mi się na to patrzy, bo dojście do tego wszystkiego trwało dziesiątki lat. Musiały wydarzyć się tak straszne rzeczy jak Wojny Światowe, by zjednoczyć Europę. A teraz populiści chcą to wszystko zdeptać. Z tego same piszą się słowa do utworów. Chciałbym pisać o czymś pozytywniejszym, ale kiedy siadam do tworzenia to to wychodzi ze mnie automatycznie. Ale kiedy tak piszę staram się, żeby nie było to całkowicie negatywne. Umieszczam tam pozytywny przekaz i motywację. Nawet kiedy śpiewasz o okropieństwach, możesz motywować słuchacza do myślenia po swojemu, zadawania pytań o życie czy politykę. Chcę, żeby dawało im to siłę, a nie żeby popełniali samobójstwa. Wiesz, ja muszę pisać o czymś co mnie boli. To dla mnie trochę forma terapii, a tłum jest moim psychologiem. No, z małym wyjątkiem w postaci kawałka „Destruction”, o którym mówiliśmy. Tam jest tekst w stylu Manowar. (śmiech) Wielu nazywa ten utwór kiczowatym, ale tak, jak rozmawialiśmy – wspomniany zespół był ogromną częścią mnie samego przez większośc mojego życia. Jestem z tego dumny, odczuwam nostalgię i chciałem przez ten utwór to oddać, również jako hołd dla fanów!
Scoverowaliście na najnowszej płycie kawałek „Fast as a Shark” Accept. Jak wielki wpływ mieli na Destruction?
Ogromny. Od samego początku. Tu chodziło i o te gitary Flying V czy o fakt, że to była pierwsza niemiecka kapela speedmetalowa! Wcześniej mieliśmy składy jak Scorpions, które grały bardziej klasyczny hard rock czy heavy metal. A potem pojawił się Accept z całym tym krzyczeniem wokalisty i agresją. Ten konkretny utwór ma na początku intro samplujące klasyczną niemiecką muzykę ludową. Tej muzyki słuchali nasi rodzice i tradycjonaliści. Aż tu nagle tę tandetę rozjeżdża heavy metal! Jako dzieciaki absolutnie kochaliśmy ten utwór! (śmiech) Kultowa piosenka. Pamiętasz, jak mówiłem ci o tej wymianie z punkami z mojego miasta? Oni dawali mi płytę GBH, a ja im odpowiadałem albumem „Restless and Wild” Accept, z prośbą, by posłuchali chociaż pierwszego kawałka. Nawet oni to uwielbiali!
Wawrzyniec „Vaaver” Dramowicz był waszym perkusistą przez 8 lat. Czy próbował cię wprowadzić w jakiś polski metal?
Jak najbardziej. Dalej utrzymujemy dobry kontakt. Czasem napisze do mnie na WhatsAppie, kiedy jestem w jakichś Chinach czy gdziekolwiek i mówi: Ach, ty skurwysynu, znowu tam pojechałeś. (śmiech) Zawsze kochał podróże po świecie, myślę, że trochę mu tego brakuje. Próbował pokazywać mi jakieś polskie albumy metalowe ze swojej młodości, ale już nie pamiętam nazw. Ale wiem, że w latach 80. mieliście naprawdę dobrą scenę! Mam wrażenie, że było podobnie jak we Wschodnich Niemczech. Przez brak dostępu do wielu nagrań z zachodu, utworzyła się własna, na swój sposób odrębna scena.
Słuchasz głównie klasyków czy śledzisz też młode kapele?
Kocham głównie klasykę. Kiedy ćwiczę na siłowni, zawsze kończę z tymi samymi starociami na słuchawkach – dają mi energię i wspomnienia. Ale słucham też nowych zespołów. Staram się być na bieżąco, nawet jeśli nie do końca da się to wszystko śledzić. Kiedy jesteśmy na festiwalach, staram się sprawdzać koncerty różnych kapel. Przy czym tak jak mówiłem, interesuje mnie głównie czysty heavy metal, thrash albo bardziej ekstremalne rzeczy. Czasem się nawet zastanawiam, gdzie ten metal podąża z tymi kapelami, które mają coraz więcej wpływu popu czy tworzącymi w tym średniowieczno-fantastycznym stylu. O, albo puszczając gumowe kaczki ze sceny. Oczywiście rozumiem to, ludzie po prostu chcą się dobrze bawić, ale moje serce od zawsze leży w latach 80. Czasami niektóre kapele starają się powielać klimat tamtych lat. Niektórym wychodzi to całkiem spoko, ale niektórzy robią to zbyt nostalgicznie, z udawaniem produkcji z tamtych lat i tak dalej. Tego nie da się powtórzyć w ten sposób. W latach 80. po prostu robili to lepiej. Dużo z tych nowych kapel po prostu kopiuje tamten styl, nie dając nic od siebie i wypada to nudno.
Adam Lonkwic
zdj. Jennifer Gruber