Twardo stąpasz po ziemi?
I tak, i nie. To bardzo szerokie pytanie. Powiem w ten sposób: gdybym w pełni twardo stąpał po ziemi i był w maksymalnym kontakcie z rzeczywistością, byłaby ona strasznie przytłaczająca.
Dlaczego przytłaczająca?
Ponieważ aktualna rzeczywistość jest dość przerażająca.
Czyli wrażliwość pomaga ci w radzeniu sobie z nią?
Właśnie nie pomaga, a tylko utrudnia radzenie sobie z nią. Pomocny jest w tej kwestii eskapizm połączony z nadzieją. Te dwie rzeczy traktuję jako mechanizm przetrwania. Nadzieja sama w sobie jest wręcz fantastycznym wytworem, ponieważ na pierwotnym i abstrakcyjnym poziomie pozwala przetrwać. Jestem tego dobrym przykładem.
Jeśli dobrze rozumiem, eskapizm wywołuje w tobie nadzieję?
Eskapizm to jedno, a nadzieja to drugie. Pierwsza rzecz pomaga uciec od rzeczywistości i po prostu o niej nie myśleć. Mogę pójść na spacer, obejrzeć „Władcę Pierścieni” czy posłuchać muzyki, więc znajduję się gdzie indziej, w metafizycznym świecie, a doraźne problemy schodzą wówczas na drugi plan. Nadzieja jest z kolei fantazją, która pozwala iść naprzód.
Na „Tabernakulum” mierzycie się z tym, co najmroczniejsze w świecie snów i jawy, ale czy wplatanie tych wizji w muzykę pozwala je stłumić czy tylko pogłębia strach przed nimi?
Pamiętam, że gdy nagraliśmy pierwszy album, poczucie strachu było wręcz nie do zniesienia. Wypowiedzieliśmy na nim trochę zaklęć i faktów, w związku z czym drugi krążek był poniekąd odzwierciedleniem uczuć z tym związanych. Na początku było więc mocne przeżycie tego, co siedziało pod skórą, następnie przejście w melancholię, a na „Tabernakulum” dominuje właśnie nadzieja. Jak wspomniałem, trzeba iść naprzód i zmierzyć się z rzeczywistością. Dużo osób mówi nam, że to, co tworzymy, jest jakąś formą pamiętnika, z czym częściowo się zgadzam, ale przy tym chcę zachęcić drugiego człowieka do wdrożenia naszej postawy. Próbujemy uświadomić innych w związku z obecną sytuacją i przedstawiamy w ten sposób pewną formę walki.
Jak myślisz, jak ci to idzie? Ludzie dzięki muzyce Doli dostają faktycznie dostają kopa do działania?
Parę osób na pewno skumało, o co chodzi. Dostałem ostatnio trochę wiadomości od słuchaczy i ludzi ze sceny, którzy twierdzili, że nowa płyta dała im właśnie nadzieję. Od premiery minęło stosunkowo mało czasu, więc jeszcze nie zdążyłem otrzaskać się z opinią fanów, ale – jeśli mam być szczery – dużo ludzi nie grzebie w tej muzyce tak mocno, jakbym sobie tego życzył.
Ale może mimo wszystko widzisz jakiś progres w tym, jak słuchacze was interpretują?
Tak. Odnoszę wrażenie, że coraz więcej ludzi mimo wszystko rozumie, co czuję i co próbuję przekazać. Wspólne przeżywanie tych wszystkich emocji jest zdecydowanie bardzo pomocne. Oczywiście bardzo mnie to cieszy. Wiadomo, że gdyby docierało to jeszcze dalej, byłbym niesamowicie szczęśliwy, ale w obecnej sytuacji również jestem zadowolony.
Co masz na myśli?
Że docieram do mniejszej grupy ludzi, niż bym sobie życzył, ale cieszę się, że w ogóle potrafię komuś pomóc. To naprawdę duża rzecz – chcę towarzyszyć innym, gdy przeżywają gniew i zagubieni wędrują przez świat, co często wiąże się z szaleństwem. Sam co prawda nie jestem zbyt szalony, ale jednak w sztuce ta intensywność jak najbardziej występuje. Dlatego to robię.
Sztuka pozwala tobie uciec od szaleństwa w czysto życiowym rozumieniu?
Od zawsze sięgam po sztukę, ponieważ – jakkolwiek to nie zabrzmi – stanowi ona ogromną część mojej egzystencji. Po prostu towarzyszy mi, odkąd pamiętam. Mój ojciec jest artystą, mój brat również. Nie myślę o niej w kategorii rozwiązywania czegokolwiek, tylko traktuję ją jako coś, po co sięgam automatycznie, myśląc o rzeczywistości.
Skoro artystyczne tradycje wziąłeś właśnie z domu, powiedziałbyś, że istnieją jakieś punkty wspólne w twórczości twojej i twojej rodziny, mimo że pewnie są to dwa różne światy?
Przez długą część swojego życia mój ojciec (zarówno profesjonalnie, jak i półprofesjonalnie) zajmował się fotografią oraz malarstwem. Nie ukrywam, że zakorzeniło się to we mnie już od najmłodszych lat, co na pewno widać po okładkach dwóch pierwszych albumów Doli. Brat z kolei jest zawodowym aktorem. Obie te rzeczy miały na mnie spory wpływ w formatywnym etapie życia. Zawsze to obserwowałem i zawsze wydawało mi się to jakoś znajome, a nawet wręcz oczywiste.
Który z nich miał na ciebie większy wpływ?
Nie wiem, czy jest sens, aby to rozdzielać, ale mój brat miał na mnie ogromny wpływ. Mogę nazwać go najważniejszą osobą, jeśli chodzi o rozwój moich artystycznych zamiłowań. Zaznajomił mnie ze znaczącą większością zespołów, których słucham po dziś dzień. Do tego byłem przez niego zabierany na różne spektakle teatralne albo do Muzeum Ikon w Supraślu oraz przede wszystkim to z nim chodziłem na pierwsze koncerty w życiu. Co więcej, nawet sam tworzy muzykę, choć zajmuje się tym bardziej na zasadzie zabawy, i nie brzmi ona wcale tak bardzo odmiennie od tego, co robię w Doli.
Myślisz, że brak jednorodnej przynależności estetycznej to wasz największy atut?
Często dostaję to pytanie i jeśli mam być szczery, to w ogóle nie postrzegam Doli jako jakiegoś tam gatunkowego bytu przywiązanego do czegokolwiek. Nasza muzyka powstaje w zupełnie naturalny i niewymuszony sposób. Nigdy nie było w niej azymutu stylistycznego. Najważniejsze było i jest, aby sprawiało nam to frajdę i powstawało w zgodzie z naszymi preferencjami. Oczywiście, jeśli spojrzymy na sytuację w kontekście bardziej scenowym, bywam wkurwiony. Dużo łatwiej byłoby nagrać generyczną płytę blackmetalową o szatanie z blastami, która zupełnie niczego nie wnosi, ale po co mielibyśmy to robić? I żeby nie było, uwielbiam black metal, aczkolwiek męczący jest ten ogrom łudząco podobnych do siebie projektów. Dlatego nie chciałbym iść na skróty, wolę robić coś nowego i być z tego dumny. Mam świadomość, że wywodzimy się z innych światów niż reszta.
Czyli z jakich?
Wiadomo, że jesteśmy metalowcami i przepadamy za metalem, ale sam wywodzę się z różnych nurtów elektroniki. Kuba (gitarzysta i wokalista – red.) z kolei robi na boku muzykę do gier, a Mateusz (perkusista – red.) gra w orkiestrze improwizowanej. Jak widzisz, czerpiemy z bardzo różnych źródeł. Metal stanowi nasze spoiwo, ale nie jest naszym celem ani punktem honoru, by na siłę się wyróżniać. Nie chodzi o demonstrowanie, że jesteśmy jakimiś muzycznymi erudytami. Uważam siebie za wielogatunkowego zajawkowicza, ale nie postrzegam przynależności stylistycznej jako czegoś istotnego dla tego projektu. Szanuję na swój sposób bariery środowiskowe. Chyba dobrze je rozumiem i się do nich jakoś dopasowuje, chociaż Metal Archives nie uważa Doli za zespół metalowy, więc kto wie?
Dobrze zrozumiałem, że jesteś poirytowany tym, jak wiele polskich zespołów metalowych idzie na łatwiznę?
Nie jest powiedziane, że bycie gatunkowym to pójście na łatwiznę. Nagranie zajebistej płyty z klasycznym black metalem czy – powiedzmy – stonerem nie należy do najprostszych rzeczy na świecie. Po prostu wiele osób decydujących się na taką gatunkowość nie ma pojęcia, że podświadomie wrzuca się w pewien schemat i powielanie tego, co już kiedyś było. Nie chodzi nawet o samą Polskę, ale faktycznie dostrzegam u nas masę zespołów brzmiących tak samo i dalekich od zaskoczenia czymkolwiek. Dorzucasz do tego okładkę wygenerowaną przez AI i riff, który słyszałeś sto razy i tu widzę problem. Piosenki Doli powstają w dużej mierze jako wynik improwizacji. Na przykład numer tytułowy z „Tabernakulum” to wymyślanie na bieżąco większości patentów zbudowanych dookoła jednego motywu, który akurat przyniosłem na próbę. Cała jazzowa sekcja kawałka została zaimprowizowana. Może później coś poprawiliśmy i zmodyfikowaliśmy, ale jednak nie narzucamy sobie żadnych sztywnych ram. Są pewne elementy, z których korzystamy często, lecz to w dużej mierze intuicja nas po nie pcha.
Od początku działalności kierujecie się stuprocentową swobodą, ale czy z biegiem czasu pełna wolność paradoksalnie potrafi utrudnić napisanie nowej muzyki?
Nie ukrywam, że nowa płyta była dużo trudniejsza do zrobienia od poprzednich. Wiele pomysłów edytowaliśmy, aranżowaliśmy na nowo, kasowaliśmy i zaczynaliśmy od zera… Warto było, bo jesteśmy niesamowicie zadowoleni z efektów, ale potrzebujemy trochę od tego wszystkiego odpocząć. „Tabernakulum” kosztowała nas strasznie dużo pracy, więc czujemy się wycieńczeni po wszystkim. Nie chodzi nawet o aspekt kompozytorski, bo to jest najprostsza rzecz, lecz nauczenie się wszystkiego to już sroga orka.
O jakim odpoczynku mówisz? Powiało grozą.
Nie no, chodzi o to, że po prostu nie chcemy od razu startować z procesem pisania nowej płyty. Cała nasza dyskografia to łącznie sześć lat naprawdę intensywnej roboty. Weekend po weekendzie – kilkanaście godzin zasuwania. Nasza najdłuższa dotychczasowa przerwa wyniosła jakieś trzy-cztery tygodnie i to tylko z przyczyn związanych z pandemią. Wkładaliśmy w te materiały masę zaangażowania.
Czy zdążyliście przejść przez szeroko otwarte, złote drzwi zapraszające do ciemnego środka, o których mówicie w zapowiedzi albumu?
Myślę, że tak, ale w tym przypadku mówię wyłącznie za siebie. Powiem tak: w koncepcji starotestamentowej tabernakulum to miejsce spotkania z Bogiem. U mnie generalnie chodzi o jakąś formę absolutu, bo nie jestem wierzący, lecz czerpałem z tej symboliki dosyć gęsto i zdecydowanie zapraszam słuchaczy do przejścia przez te drzwi. Nie chcę wyjawiać konceptu stojącego za płytą, niech każdy odkryje go na własną rękę.
Łukasz Brzozowski
zdj. Martyna Kąkalec