Uważasz, że Whitechapel miałby rację bytu bez złych emocji?
Wydaje mi się, że – jak to nazywasz – złe emocje wychodzą głównie ze strony Phila (Bozemana – red.), naszego wokalisty. Koleś ma niesamowitą zdolność ubierania w słowa wszystkiego, co mroczne, dlatego bardzo lubię czytać teksty, które pisze, i interpretować je po swojemu. Reszta zespołu, w tym ja, również nie odstaje na polu muzycznym, jeśli o emocje chodzi. Mamy w repertuarze zarówno lżejsze, jak i cięższe kawałki, lecz w każdym z nich czai się jakaś głębia i przekaz do rozpracowania. Zawsze mamy to w głowie, gdy zabieramy się za komponowanie.
Phil wam przewodzi?
Nie powiedziałbym, że przewodzi. Nazwałbym jego wkład tekstowy idealnym dopełnieniem tego, co robimy muzycznie. Kiedy mamy już gotowy utwór, a on pisze do niego adekwatny tekst, czujemy się, jakbyśmy znaleźli brakujący element układanki – coś, dzięki czemu dana piosenka jest idealna, bez żadnej pustki w tle. Oczywiście nie zapominajmy o wokalach. W jego wokalach słychać mnóstwo udręki, bez której również bylibyśmy innym zespołem. Mówiąc wprost: wszyscy się wzajemnie uzupełniamy.
Pisząc riffy, próbujesz dopasować się do opowieści, jaką na ich bazie mógłby stworzyć Phil?
Chyba nie, każdy z nas robi swoje. Gdy zaczynamy pisać materiał, działamy w pewnej separacji. Na początku – w większości przypadków – powstaje część czysto muzyczna, a kiedy już mamy ją z głowy, Phil wyciąga z niej wiodące elementy i na ich podstawie zabiera się za teksty. Tak to u nas działa, w Whitechapel zawsze pojawia się sporo niespodzianek, z reguły tych przyjemnych.
Niespodzianek?
Tak, ponieważ działamy w separacji, a więc nie myślimy o tym, co zrobi druga strona. Phil nie wie, z jakim utworem będzie musiał pracować, a reszta zespołu nie wie, w jakie słowa zostanie ubrana piosenka, którą stworzono. Wszystko wychodzi w praniu, ale to dobrze, bo zawsze jesteśmy podekscytowani swoimi działaniami. Nie nudzimy się, nie podchodzimy do tego jak do roboty w biurze.
Czy kiedykolwiek doszło do momentu, że druga strona nie była zadowolona z działań pierwszej?
Nie, ponieważ muzycznie nie stoimy w miejscu i staramy się rozwijać formułę Whitechapel – dotyczy to właściwie każdego z nas. Do tego Phil wie, jak dobrze balansować słowami. Kiedy dostaje do opracowania totalnie ciężki i bezlitosny utwór, wylewa z siebie maksimum gniewu, a kiedy operuje na bazie czegoś bardziej subtelnego, uruchamia swoją najwrażliwszą stronę. W każdym wypadku wychodzi z tego coś dobrego.
Podsumowując: Phil dopasowuje się do tego, co robi zespół, a jaka jest twoja funkcja? Co próbujesz osiągnąć, gdy tworzysz na potrzeby Whitechapel?
Cóż, rola Bena (Savage’a, drugiego gitarzysty – red.) i moja jest bardzo prosta: ciągle wymyślać coś świeżego i nowego, a przy tym wpasowującego się w styl, który pielęgnujemy w Whitechapel od lat.
Ale Whitechapel przechodził przez wiele zmian stylistycznych.
Zgadzam się z tobą, ale mamy pewne wyznaczniki, które powodują, że wciąż jesteśmy sobą i nie zamierzamy tego zmieniać.
Jakie to wyznaczniki?
Konkretny sposób grania riffów, atmosfera w muzyce i w tekstach. Po prostu słuchasz Whitechapel i wiesz, że to Whitechapel – proste jak drut. Ale, jak wspomniałem, nie chcemy być niewolnikami jakiejkolwiek muzycznej doktryny. Właściwie od początku cechuje nas szerokie spektrum inspiracji i otwartość stylistyczna. Możemy być brutalni do szpiku kości albo melodyjni jak nigdy – w obu sytuacjach czujemy się wyjątkowo swobodnie, bez grama niezręczności czy czegoś takiego.
To dwa osobne światy – trudno je połączyć?
Jeśli tak jak my masz otwartą głowę, to nie, nic w tym trudnego. Lubimy kombinować i zmuszać się do grania na przekór najprostszym metodom. Gdy zrobisz głębszego nura w naszą dyskografię, zrozumiesz, że oferujemy coś więcej niż wyłącznie blasty i breakdowny. Zanudzilibyśmy się na śmierć, jeśli musielibyśmy całe życie zapieprzać na najwyższych obrotach. Jednocześnie należy pamiętać o pewnych ograniczeniach, które sami sobie narzucamy. Nie napiszemy ci radiowego hitu, nie zabrzmimy jak Nickelback – nie żeby było w tym coś złego, ale poczulibyśmy, że tracimy własną tożsamość, a przecież nie taki mamy cel.
Myślisz, że gdybym rozmawiał z Benem, usłyszałbym to samo?
Myślę, że tak, ponieważ obaj nadajemy na podobnych falach i podchodzimy do tworzenia w dość zbliżony sposób.
Jak często dochodziło u was do sytuacji, gdy mieliście na stanie dobry riff lub równie dobrą melodię, ale musieliście się jej pozbyć, bo nie brzmiała jak Whitechapel?
Nie za często, ale takie sytuacje miały miejsce, jak najbardziej. Kilkukrotnie doszło u nas do momentu, gdy zrobiliśmy coś fajnego, ale jednak zbyt delikatnego jak na Whitechapel, więc musieliśmy wrzucić pomysł do kosza. Trochę nas to zapiekło, lecz wiedzieliśmy, że próby zmetalizowania go nie skończyłyby się najlepiej. Czasami nie ma potrzeby, by ślęczeć nad czymś dla samego ślęczenia. Z drugiej strony zdarzają nam się patenty, które początkowo nie brzmią zbyt zachęcająco, ale jeśli ugryziemy je od właściwej strony, wychodzi z tego naprawdę zajebista rzecz. Numer „The Saw Is the Law” jest dobrym przykładem, zwłaszcza początkowa sekcja. Trochę się z nią męczyliśmy, by w ostateczności mieć w arsenale zajebisty kawałek – dodam tylko, że uwielbiany przez wielu fanów.
W zeszłym roku zapowiadaliście wasz nadciągający album słowami „groźny, zły, epicki, mroczny, nieludzko ciężki”. Za każdym razem – mimo widocznych zmian – chcecie być jeszcze intensywniejsi i agresywniejsi?
Wydaje mi się, że jako zespół zrobiliśmy bardzo wiele i to mnie cieszy. Nagraliśmy już brutalne do przegięcia płyty deathcore’owe, mieliśmy swój lżejszy okres, nieco trudniejszy do jednoznacznej klasyfikacji, a w pewnym momencie zaczęliśmy poszukiwać nawet w rejonach bliskich muzyce progresywnej. Nie moglibyśmy więc nagrać płyty z hard rockiem, ale w ramach określonej konwencji niejednokrotnie wychodzimy poza proste schematy. Mówię o tym, ponieważ po 17 latach działania w różnych rejonach chcemy zatoczyć koło i poniekąd wrócić do korzeni – z tego powodu nasz nowy album będzie jednoznacznym, bezpośrednim strzałem w mordę. Zupełnie jak starocie, ale w inny, nowocześniejszy, odświeżony sposób.
Na jakim etapie są prace nad nowym albumem?
W zasadzie skończyliśmy pisać muzykę. Zostały nam tylko wokale. Kiedy już to ogarniemy, wyślemy materiał do masteringu i jazda. Fani najbardziej oldschoolowego wcielenia Whitechapel będą bardzo zadowoleni, możesz mi uwierzyć. Pewnie się uśmiechniesz pod nosem, bo co druga metalowa kapela tak gada, ale naprawdę wierzę, że nowy album będzie najcięższą rzeczą, jaką kiedykolwiek nagraliśmy. Łączymy na nim patenty, dzięki którym staliśmy się rozpoznawalni, z nowoczesną, wyjątkowo mięsistą produkcją. Daje to świetną mieszankę, jeśli mam być szczery.
Starocie brzmiały źle?
Niekoniecznie źle – jak na swój czas były całkiem przyzwoite. Niemniej teraz mamy rok 2024, więc korzystamy z tego, co potrafimy, i z benefitów nowoczesnej produkcji, więc tym razem wyjdzie z tego samo mięcho. Nie mogę się doczekać, aż ludzie to usłyszą! Zwłaszcza ci, którzy od dawna nalegają, byśmy nagrali coś naprawdę ekstremalnego. Cóż, mówicie i macie.
Skąd chęć powrotu do korzeni, zwłaszcza jeśli weźmiemy pod uwagę, że wasze ostatnie płyty nie miały z nimi zbyt wiele wspólnego?
Wydaje mi się, że była to dość spontaniczna decyzja, choć myśl o czymś ciężkim siedziała w nas od jakiegoś czasu. Główną siłą w tym wypadku okazał się Phil, który dopingował nas, byśmy dowalili czymś mocnym, ponieważ bardzo chciał powrzeszczeć jak za dawnych lat. Uznaliśmy, że to bardzo dobry pomysł, więc nastroiliśmy się na rozpierdziel bez taryfy ulgowej.
Wcześniej brakowało wam inspiracji?
Do naprawdę ciężkiego grania? Owszem, brakowało. Nie przestaliśmy lubić ekstremalnego metalu, ale uznaliśmy, że chcemy podziałać na nieco innym gruncie, nie czuliśmy odpowiedniej weny, by nagrać coś w stylu naszych pierwszych albumów. Teraz jest inaczej, dlatego korzystamy z okazji. Na przykład na „Mark of the Blade” czy „Kin” wyszliśmy ze strefy komfortu, próbując nietypowych dla Whitechapel brzmień, zwłaszcza w kontekście gitar. Nie wszystkim fanom się to spodobało, lecz sami czuliśmy się spełnieni i niczego nie żałujemy.
Skoro Phil chciał grać ciężary, pewnie musiał wrócić pamięcią do dawnych lat.
Tak było. Słychać to teraz, gdy nagrywa wokale, bo ma w sobie tyle pasji i jadu, że aż ciarki mnie przechodzą. Gdy usłyszysz jego wrzaski na nowej płycie, na pewno poczujesz dokładnie to samo. Niezależnie, czy chodzi o przeszywający skrzek, czy niskie partie – chłop pod żadnym pozorem nie markuje ciosów, tylko daje z siebie wszystko. Chyba jeszcze nigdy nie brzmiał tak dobrze.
Jak mówisz, kiedy kilka lat temu wydawaliście „Mark of the Blade”, niektórzy fani narzekali na obranie lżejszego kierunku. Obecnie widać, że słuchacze oswoili się z waszymi zmianami, ale tęsknisz trochę za momentem, gdy prowokowaliście dość spolaryzowane opinie?
Trochę tak, nie będę oszukiwał, że nie! Oczywiście każdy artysta marzy o tym, by słuchacze lubili jego muzykę, nie jesteśmy wyjątkiem, ale spolaryzowane opinie są ciekawe. W ten sposób stajesz się nieoczywistym artystą – nikt nie wrzuci cię do jednej szuflady bez słuchania, tylko na własne uszy będzie musiał się przekonać, czy robisz totalne gówno, czy może jednak coś fajnego. No i, jak zdążyłem wspomnieć podczas naszej rozmowy, lubimy się zmieniać. Fajnie nałożyć inną maskę, zamiast ciągle bawić się w to samo i stopniowo tracić entuzjazm w kwestiach kompozytorskich.
Przyznaj, że fajnie czasem podroczyć się z odbiorcami.
Wiadomo! Oczywiście nie chodzi o wkurzanie kogoś dla samego wkurzania, ale o zmuszenie słuchacza do myślenia. Rzucasz im podkręconą piłkę i muszą się trochę wysilić, a nie tylko wzruszyć ramionami i zapomnieć po paru minutach, czego właściwie słuchali. Wiesz, jak to mówią: nieistotne, co mówią – istotne, by mówili. Whitechapel w jakimś stopniu oddaje sens tej maksymy. To pomaga. Zwłaszcza w chwilach, kiedy się rozwijasz i przyzwyczajasz ludzi do różnych wolt.
Wydaje ci się, że niektórzy słuchacze Whitechapel mogą mieć szerszy gust dzięki waszym woltom?
Nie prowadziłem żadnych badań na ten temat, ale jeśli tak jest, bardzo się cieszę! Dobrze wiedzieć, że można komuś otworzyć nowe klapki i zademonstrować inne sposoby grania muzyki.
Przeżywałem coś podobnego, gdy poznawałem Mr. Bungle – każda płyta brzmiała jak nagrana przez inny zespół.
Dokładnie o to chodzi. Spotkaliśmy na swojej drodze trochę ludzi, którzy początkowo kręcili nosami, że tylko brutalna muza się liczy i takie tam, ale potem posłuchali naszych lżejszych albumów i nieco zrewidowali poglądy. Nie wmuszamy w nikogo nowszych albumów, ale jeśli słuchacze sami z siebie są w stanie dostrzec w nich coś fajnego – nawet gdy na co dzień wolą inne rzeczy – cel zostaje osiągnięty.
Coś w tym jest, bo nawet jeśli fani na was narzekali, nie przypominam sobie jakiejś lawiny nienawiści.
Tak jest, również wychodzę z tego założenia. Nie każdemu podobały się nasze, nazwijmy to, eksperymenty, ale jednocześnie nikt nie uznał ich za najgorsze gówno. Lepiej nie nagrywać gówna, niż je nagrywać. (śmiech) Robimy fajne rzeczy, a Phil spisuje się świetnie jako wokalista, więc należy to docenić. Podsumowując: owszem, chyba otwieramy fanom wcześniej pozamykane drzwi, przynajmniej w jakimś stopniu.
Zapytany o stylistykę Whitechapel przed dekadą odparłeś, że gracie metal i tyle. Dzisiaj jest to chyba nawet bardziej namacalne…
Chyba wciąż się z tym zgadzam. Co prawda nowa płyta, jak wspomniałem, będzie naprawdę ciężka, ale od jakiegoś czasu nie ograniczamy się stylistycznie, mieszamy różne rzeczy, więc tak – wciąż gramy po prostu metal.
Czytając recenzje „Kin”, trafiałem na stwierdzenie, że nie jesteście tym samym zespołem, co kiedyś, ale w dobrym sensie. Uważasz, że nowa płyta zmniejszy tego typu opinie?
Tego nie wiem – zobaczy się!
Co zostało wam jeszcze do osiągnięcia?
Sporo. Mamy jeszcze trochę dobrych piosenek do napisania!
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu