No i w końcu! Nie najgorsze, ale też niekoniecznie najlepsze „Ohms”, czyli ostatni duży album Deftones, ukazał się pięć lat temu, a potem grupa raczej nie spieszyła się z nowościami. „my mind is a mountain” zachęca do wjazdu w „private music”.
Nie wiem jak wy, ale sami jesteśmy trochę zaskoczeni (na plus!), bo niby ten numer ma wszystko, co znamy z Deftones – eteryczne brzmienie, mosiężne, a do tego eteryczne riffy i generalnie mega seksowną aurę. Ale jednocześnie brzmi inaczej, bardziej epicko! Nie żeby coś, ale nam kojarzy się to odrobinę z tym najlepszym okresem… Devina Townsenda. Serio – włączcie najpierw „Deadhead”, a potem to i sami zobaczycie.