Mr. Bungle – będący macierzystą kapelą Mike’a Pattona i jego licealnych ziomali (również wielkich muzyków) z Eureki – przeszedł przedziwną drogę. Zaczynali jako rozjuszony death/thrashowy skład, ale z każdym kolejnym materiałem robili się coraz dziwniejsi. Debiutancki album grupy brzmiał jak nakoksowany, podbity metalem i jeszcze bardziej osobliwy od pierwowzoru Frank Zappa. Niespecjalnie wielka, lecz zagorzała grupa fanów spodziewała się po następcy „Mr. Bungle” kontynuacji tego kierunku – nie mogli być w większym błędzie. Dlaczego „Disco Volante” to ogromny jakościowy skok względem poprzednika i dlaczego brzmi tak ożywczo 30 lat po premierze?
VIVA EKLEKTYZM
Dobra, pewnie teraz uznacie, że debiut Mr. Bungle też był eklektyczny, bo ogólny chaos i wrażenie dźwięków wypadających z każdej szczeliny są na nim wręcz namacalne. Tak… ale nie do końca. Eponimiczny album Amerykanów, owszem, był wściekle absorbujący i mienił się wieloma barwami, lecz wbrew pozorom operował bardzo jasnym kluczem estetycznym. Znaczna większość tej muzyki zasadzała się na dzikiej wariacji funku, siedziało w niej sporo metalu, rocka, od czasu do czasu pojawiały się też losowe dźwiękowe kolaże… Na „Disco Volante” poczucie braku kontroli jest mniejsze, a paleta stylistyczna dużo szersza. „Everyone I Went to High School with Is Dead” brzmi jak schizofreniczna wariacja nt. Neurosis, a stojące zaraz obok „Chemical Marriage” sprawia wrażenie jazzującego kąska wyciągniętego ze starszych części Jamesa Bonda. „Merry Go Bye Bye” łączy easy listening z death metalem, „Phlegmatics” ma w sobie coś z Voivoda uderzonego cegłą, a „Desert Search for Techno Allah”… cóż – tytuł opisuje zawartość utworu dużo lepiej, niż zrobiłby to niżej podpisany. Tu nie było miejsca na bezpieczną gatunkową przystań.
NAJLEPIEJ ZGRANY ZESPÓŁ NA ŚWIECIE
Odnoszę wrażenie, że każdy z tych najistotniejszych członków formacji przeszedł niewyobrażalny progres w cztery lata dzielące „Mr. Bungle” od „Disco Volante”. Chodzi mi przede wszystkim o wiodący trójkąt kompozytorski, czyli Pattona, Treya Spruance’a i Trevora Dunna. Zwłaszcza ten drugi wniósł swoją grę oraz myślenie o songwritingu na poziom, o którym chyba nawet nikt by nie pomyślał, słuchając debiutu grupy. Eklektyzm eklektyzmem, ale Spruance wspiął się tak bardzo na wyżyny bycia muzycznym omnibusem, że niezależnie, czy akurat grał dziwne dysonanse, czy zaciekłe tremola lub nawet lounge’owe impresje, to w każdym wydaniu wypadał autentycznie. Nie brzmiał jak nowicjusz, tylko koleś, który zjadł zęby na każdej z konwencji, za którą się brał. To samo tyczy się Pattona – już na „Angel Dust” Faith No More chłop przestał operować tą irytująco-nosową manierą, a zamiast tego śpiewał pełną piersią, darł się, bulgotał, wył… Nie zapominajmy też o bębniarzu, Dannym Heifetzie, który z punkowym wygarem i jazzową precyzją trzymał te wszystkie absurdalne eksperymenty w ryzach. Serio, znaleźć drugiego tak ekspresyjnego i kreatywnego perkusistę to totalne wyzwanie.
KONCERTY
Mimo zapchanego do oporu kalendarza koncertowego Mike’a Pattona cykl promocyjny „Disco Volante” prezentował się całkiem obficie. W jego ramach grupa zagrała 67 koncertów i o matko – co to były za koncerty. Część z nich zachowała się w internecie i jeśli jesteście tropicielami muzycznych dziwactw, a jakimś cudem ich nie znacie, polecam to czym prędzej zmienić. Przede wszystkim: zespół odgrywał te przedziwne, najczęściej pokomplikowane piosenki w przedziwnych strojach i skrajnie różnych wibracjach z największym pietyzmem. Momentami brzmieli wręcz na jeszcze większych wirtuozów niż w studyjnych pierwowzorach, co już samo w sobie zasługuje na owacje. Do tego wszystkiego panowie lubili sobie trzasnąć cover, a dobór cudzesów również mieli szeroki. Potrafili przejść od hardcore’owego Siege czy równie intensywnego „Loss for Words” z repertuaru Corrosion of Conformity aż po Ennio Morricone czy Armando Trovajoliego – utytułowanego włoskiego kompozytora muzyki filmowej. Nic dziwnego, że w przyszłości masa komercyjnie zasłużonych składów – by wspomnieć chociażby Korn czy Avenged Sevenfold – często i gęsto przyznawała się do inspiracji tymi dziwakami.
LISTY PRZEBOJÓW
Tak, zdaję sobie sprawę, że było to w dużej mierze pokłosiem mainstreamowych sukcesów Faith No More, ale… kto by pomyślał, że tak nieprzyswajalna muzyka sprzeda się tak dobrze? W momencie premiery „Disco Volante” – czyli ta szorstka i dziwna bomba stylistyczna trwająca ponad godzinę – wbiło się 113. lokatę listy Billboard 200. Tak, dokładnie, album z „Ma Meeshka Mow Skwoz” na stanie był jednym z najchętniej kupowanych na terenie Stanów Zjednoczonych, gdy już się ukazał. I nie była to chwilowa zajawka co bardziej zwariowanych fanów Faith No More. „Disco Volante” w samych USA rozeszło się w blisko stu tysiącach egzemplarzy, a poza tym poradziło sobie nieźle także w Europie i bardzo dobrze w Australii. Podsumowując: nie przejmujcie się, muzyczni ekscentrycy! Jak widać, nawet wam może się kiedyś udać liznąć głównego nurtu!
A co działo się z tym składem po „Disco Volante”? W 1999 roku wydali „Californię” – najbardziej przyswajalny album w karierze, uznawany przez wielu fanów za ten najwybitniejszy. Chwilę później ruszyli w trasę i mieli przed sobą szansę na sporą karierę, ale wszystko zepsuł beef Pattona z Anthonym Kiedisem z Red Hot Chili Peppers. Zamiłowany w małoletnich dziewczynach frontman Papryczek najpierw zawnioskował o wycofanie Mr. Bungle z kilku wielkich festiwali, uznając, że tytuł „California” to jajcowanie z wydanego w tym samym roku „Californication” RHCP. Gdy Bungle „odwdzięczyli się”, parodiując Red Hotów podczas jednego z występów w Michigan, miarka ostatecznie się przebrała i wszelkie szanse na coś wielkiego legły w gruzach. Niedługo potem zespół dokonał żywota, ale wrócił w 2019 roku, nagrywając na nowo swoje pierwsze demo – „The Raging Wrath of the Easter Bunny”. Materiał do zbyt imponujących nie należy, przy czym jeśli chcecie usłyszeć, jak brzmi Mr. Bungle w konfiguracji Patton-Spruance-Dunn-Dave Lombardo-Scott Ian, dajcie mu szansę. Osobiście pozostanę przy trzech pierwszych krążkach.