Dlaczego debiut Ugly Kid Joe jest tak dobry?

Dodano: 25.07.2025
Powstali pod koniec lat 80. ale byli najntisowi do bólu. Wszystko, co najlepsze pokazali na debiutanckim „America’s Least Wanted”. Jakie są jego największe plusy?

Należy zaznaczyć, jeśli jeszcze jakimś cudem nie wiecie, że nawet gdy Ugly Kid Joe potrafili zagrać naprawdę ciężko, to nigdy nie byli specjalnie poważnym zespołem. Już sama nazwa kapeli i okładka omawianego w tym tekście materiału mówi bardzo wiele. Jak wiemy, wysokie stężenie humoru w muzyce rock/metalowej nierzadko kończy się świstem opadających rąk i zażenowaniem, ale w ich przypadku w ogóle się to nie gryzło. To była po prostu banda kalifornijskich dwudziestoparolatków, którzy jajcowali praktycznie ze wszystkiego, a przy okazji pisali bardzo fajne piosenki. Oto jedna z wielu przyczyn ich sukcesu – krótkotrwałego, ale za to spektakularnego. A co poza tym?

DESKOROLKOWY ROCK/METAL

Ugly Kid Joe wydali „America’s Least Wanted” w 1992 roku, czyli w idealnym momencie. To właśnie w tamtym czasie na totalnej fali była luzacka hybryda rocka, metalu, funka przemieszana w garze, w którym nieistotne było przywiązanie do gatunków. Miało być cool, przebojowo i słonecznie. Popyt na taką konwencję zbudował wiele cudownych karier, by wymienić chociażby Living Colour, Jane’s Addiction, Faith No More czy – to akurat bardzo oczywiste – Red Hot Chili Peppers. Bohaterowie tego tekstu bezbłędnie wpisali się w ten schemat. Jak wspomniałem wyżej, piosenki mieli wybitnie jajcarskie, ale nie chodziło wyłącznie o żarty, a o hity połączone z eklektyzmem. Potrafili odkryć swoją balladową stronę w „Busy Bee” czy „Cats in the Cradle”, w „So Damn Cool” nie obawiali się mulistych sabbathowych riffów, a do tego gęsto czerpali z dziedzictwa amerykańskiego hard rocka. Wszystko dźwigał charyzmatyczny Whitfield Crane, który bezproblemowo – jak na piosenkarza z tamtej ery przystało – przechodził od chrypki do przejmujących czystych partii czy okazjonalnego punkowego wrzasku tu czy tam. 

PRZYWIĄZANIE DO KLASYKI

Owszem, Ugly Kid Joe byli częścią tego luzackiego, słonecznego odłamu kalifornijskiej sceny rock/metalowej, a przy tym wcale nie brakowało im oryginalności. Wręcz przeciwnie. Uważam, że mimo ogromu nazw, jaki spłodziła ta fala, nie znalazłem niczego brzmiącego bardzo podobnie. Jednym z powodów oryginalności grupy była bliska więź z klasycznym trzonem hard’n’heavy. Gdy wspomniane w powyższym akapicie składy używały hard rocka i metalu bardziej jako środka do celu, brnąc bliżej alternatywnego rocka, Ugly Kid Joe wywalali te inspiracje na wierzch. Nie brakowało im wręcz glamowych momentów godnych chociażby debiutu Guns N’ Roses, brali, ile fabryka dała ze skarbca tradycyjnego heavy metalu oraz – jak już zostało wspomniane – oddychali wręcz ejtisowskim hard rockiem, który powoli pakowano do grobu. Zresztą, co tu dużo mówić, w numerze „Goddamn Devil” gościnne wokale położył sam Rob Halford z Judas Priest i to mówi chyba wszystko o korzeniach formacji. Nie są to tylko moje tezy. Sam Whitfield Crane mówi o nich głośno i klarownie w co drugim wywiadzie.

„EVERYTHING ABOUT YOU” / „CATS IN THE CRADLE”

No dobra, powiedzmy, że żyjemy w latach 90., a ty, Droga Osobo czytająca ten tekst, chcesz odnieść sukces ze swoim superowym zespołem rockowym. Część porad wyłapiesz tak naprawdę w akapitach wyżej, ale jest coś jeszcze. Mówimy o erze MTV, a właściwie o absolutnej dominacji MTV na całym świecie. Waga tej stacji była tak wielka, że mogłeś stać się gwiazdą właściwie z dnia na dzień, parę tygodni wcześniej brzdąkając wyłącznie dla swoich znajomych. Co należało osiągnąć, aby zawojować ramówkę największej stacji muzycznej na świecie? To proste – obok tony szczęścia wystarczył wpadający w ucho przebój i porządny teledysk. No i proszę, Ugly Kid Joe ustrzelili dwie takie kury znoszące złote jaja. Jedna to ich największy autorski hit, „Everything About You”, opowiadający o zblazowanym, znudzonym wszystkim dzieciaku (najpewniej tym z okładki płyty) z głupawym klipem na plaży. Druga to z kolei kultowy folkowy przebój „Cats in the Cradle” (oryginał stworzył Harry Chapin) przerobiony przez naszych przyjemniaczków na nieco bardziej odświeżoną, bliższą rockowi, powerballadową aranżację. Tyle wystarczyło, by Ugly Kid Joe zaliczyli naprawdę grubych 5 minut sławy.

AMERYKAŃSKIE DZIECIAKI NA SZCZYCIE

„America’s Least Wanted” była dla Ugly Kid Joe biletem po sławę. „Everything About You” i „Cats in the Cradle” zasuwały w ramówce MTV, ile wlazło. Poza tym na listach przebojów świetnie radziły sobie „Neighbor” czy „Busy Bee”. W samych USA album rozszedł się w ponad dwóch milionach egzemplarzy. Nie najgorzej, co? Oczywiście zespół wiedział, że sukces należy dyskontować. W latach 1992-1993 zagrali łącznie 247 (sic!) koncertów. Niestety gloria i chwała nie potrwały długo. Kolejny krążek formacji, wydany w 1995 roku „Menace to Sobriety”, nie powtórzył szału debiutu, a jeszcze kolejny, „Motel California”, przeszedł właściwie bokiem. Skończyła się fascynacja luzackim rock/metalem w mainstreamie, skończyło się i Ugly Kid Joe. Ale nie na zawsze.

W 1997 roku Ugly Kid Joe pożegnało się ze światem, ale już trzynaście lat później wrócili do żywych. Są z nami po dziś dzień. Wydali dwa zupełnie fajne albumy („Uglier Than They Used Ta Be” z 2015 roku i o siedem lat młodszy „Rad Wings of Destiny”), a z tego, co wiemy, grupa pracuje nad kolejnym krążkiem. Są starsi, dojrzalsi, ale wciąż wyluzowani i nie – ten uroczo głupkowaty humor dalej ich nie opuszcza. Przekonamy się o tym już 9 listopada w katowickim P23, gdzie formacja będzie supportowała Life of Agony. Bilety na wydarzenie znajdziecie TUTAJ

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas