Dlaczego „Painkiller” to ikoniczna pozycja w dorobku Judas Priest?

Dodano: 05.08.2025
Judas Priest weszli w trudne dla klasycznego metalu lata 90. na pełnej przewózce, bez kompleksów i z jednymi z najlepszych numerów w historii gatunku. Co dało im przewagę nad resztą konkurencji?

Chyba nie trzeba nikomu tłumaczyć, że „Painkiller” to metalowy pomnik – bez podziału na jakiekolwiek podgatunki. W momencie, gdy klasyczne odmiany nurtu powolutku schodziły w cień, by ostatecznie zaliczyć srogi upadek do podziemia w połowie lat 90., Judasi wyciągnęli najlepszy destylat klasycznego heavy. Wzięli to, co w ich muzyce najcenniejsze, ale ubrali w nową, wręcz młodzieńczą energię, a przecież przy nagrywaniu materiału wszyscy (prócz bębniarza, Scotta Travisa) byli w okolicach czterdziestki. Najwidoczniej w niektórych heavymetalowy płomień w ogóle nie gaśnie.

INTENSYWNOŚĆ

Powiedzenie, że druga połowa lat 80. była w szeregach Judas Priest momentem kryzysu to może przesada… ale nie do końca. Osobiście uwielbiam glamowe, napędzane rockowo-popowo-stadionową energią „Turbo” i przepadam za znacznie bezpieczniejszym „Ram It Down”, lecz w szerszym ujęciu trudno stawiać te płyty obok „Screaming for Vengeance”, „British Steel” czy „Defenders of the Faith”. Pierwsza z wymienionych była po prostu za lekka, a druga zbyt wycyzelowana i wykalkulowana. Jak pisał portal Allmusic, brytyjska ekipa brzmiała wtedy tak, jakby ktoś ustawił jej autopilota. Na „Painkiller” autopilota nie ma, jest żar. Otwierający numer tytułowy, czyli speedmetalowy rajd z festiwalem świetnych solówek, to już chyba największy klasyk Judas Priest obok „Breaking the Law”, ale przecież znajdziemy tu znacznie więcej smakołyków. Zwiększenie poziomu energii – w połączeniu z powrotem do przebojowego songwritingu – zdziałało cuda. Takie „All Guns Blazing”, „Metal Meltdown” czy oczywiście popisowe dla Tiptona „A Touch of Evil” to esencja metalu.

STARZY MISTRZOWIE W TARAPATACH

Jeśli przeanalizujemy sobie, jak wyglądała sytuacja heavymetalowych pionierów na początku lat 90., chyba wszyscy zgodnie uznamy, że różowo nie było. Black Sabbath regularnie dostawali bęcki od solowego Ozzy’ego. Iron Maiden próbowali odnaleźć siebie na raczej średnich „No Prayer for the Dying” i „Fear of the Dark”. Motörhead co prawda uderzyli z całkiem niezłym „1916”, ale to jednak nie ta sama siła rażenia jak w przypadku np. „Overkill”… Dorzućmy do tego zupełnie nijakie krążki Saxon z tamtego czasu i mamy komplet. Tymczasem Judas Priest na „Painkiller” zyskali drugą młodość. Jako jedyni pokazali światu, że klasyczne heavy wcale nie musi zostać zapakowane do grobu i puszczone jak najdalej od mainstreamu. To wysoce imponujące, ponieważ Rob Halford i ekipa nie zaliczyli nawet porządnego kryzysu – ot, nagrali dwa mniej esencjonalne krążki – a mimo wszystko przyłożyli tak, jakby mieli światu do udowodnienia, że wciąż są najlepsi. Inni nestorzy rodu nie wyszli z podobnego założenia, a nawet jak wyszli, to nie przekonali prawie nikogo, że faktycznie tak jest. Sekret? Bycie chadem – kluczowa rzecz.

ROB HALFORD

Niekwestionowana gwiazda tego materiału. Albo inaczej – każdy muzyk Judas Priest lśni na „Painkiller” pełnym blaskiem. Słowa uznania należą się chociażby Scottowi Travisowi, który na rzeczonym krążku zadebiutował i właściwie od pierwszego dźwięku zapisał się w galerii heavymetalowych sław. Jeśli myślicie, że przesadzam, przypomnę wam tylko o ikonicznym intro do numeru tytułowego – nie ma bardziej esencjonalnego wejścia w heavymetalową piosenkę niż to. Ale co Rob to Rob. Mimo blisko czterdziestki na karku, mimo bardzo rozpoznawalnej maniery Halford i tak wspiął się na swoje wyżyny. Przede wszystkim – te górki! Nasz milusiński zawsze słynął z dobrych proporcji głosowych. Wiedział, że pianie jest ważne, ale jako element urozmaicający kompozycje, a nie ich absolutna esencja. Na omawianym w tym tekście materiale rozpisał sobie partie z kategorii „marzenie”. Jest tu, jak na niego, sporo tych falsetowych ujadań, które idealnie spinają się ze speedmetalowym trzonem riffów, w takim „A Touch of Evil” dźwiga melodię razem z syntezatorem… No, po prostu Bóg Metalu. Chyba nie będziemy tego kwestionować, prawda? 

OSTATNI POWIEW SŁAWY NA LATA

To w sumie całkiem zabawne, że po tak udanym albumie jak „Painkiller” Judas Priest się rozlecieli. Albo inaczej – Rob Halford rozstał się z zespołem w raczej kwaśnej atmosferze i wszystko prysło. Kolejnych kilka lat formacja spędziła na poszukiwaniu nowego piosenkarza. Ostatecznie padło na Tima „Rippera” Owensa, z którym nagrali świetne „Jugulator” i nieco słabsze „Demolition” – oba jakościowe, oba piekielnie niedoceniane. Sam Rob radził sobie lepiej, debiutując witalnym i na wskroś heavymetalowym „Resurrection” w dwutysięcznym. Dopiero w 2003 roku siły jednych i drugich ponownie się złączyły. Od tamtej pory Judas Priest nagrali jeszcze pięć krążków, a wieńczący – na ten moment – ich dyskografię „Invicible Shield” to spokojnie bardzo dobry poziom. Bogowie nie zawodzą.

Czy „Painkiller” to najlepszy materiał Judas Priest? Tutaj opinie są podzielone. Ale czy jeden z kilku najwybitniejszych? Absolutnie tak. Nawet lepiej: to jedna z ostatnich naprawdę wybitnych heavymetalowych płyt w historii. I nie, nie ma co tutaj dyskutować, bo to religia, a nie żadne tam pogaduchy przy obiedzie. 

Łukasz Brzozowski

„Painkiller” i inne albumy Judas Priest kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas