Można by pisać referaty, o tym jak „White Pony” zmieniło pozycję Deftones i postrzeganie sceny nu-metalowej czy alt-metalowej. W ramach konwencji, która kojarzy się raczej z bardzo prostą, czasami wręcz prostacką propozycją artystyczną, skład z Sacramento podniósł swoją muzykę do ram czegoś wysoce ambitnego. I jasne, nie stali się przy tym nawiedzonymi kujonami grającymi coś zrozumiałego tylko dla nich, lecz pisali hity gotowe postawić na nogi całe pokolenie. Jak się okazało później, nie tylko swoje, ale także kolejne.
DYNAMIKA
„Adrenaline” było całkiem porządną płytą, ale dopiero na „Around the Fur” Deftones znaleźli swój styl. W tej mieszance mocno zgroovionego alt-metalu i shoegaze’owej krainy łagodności Amerykanie czuli się jak ryba w wodzie. Rzecz polega jednak na tym, że wspomniane „Around the Fur” to bardzo jednolita, a momentami wręcz jednostajna płyta. Kawałki są wyjątkowo zbliżone do siebie w kontekście brzmieniowo-riffowym. Na „White Pony” zupełnie tego nie uświadczycie. Tam dzieje się wszystko przy jednoczesnym zachowaniu spójności. Startujemy z nu-metalowym hymnem „Back to School”, a potem przechodzimy chociażby do melodramatycznego, wiedzionego heroiczną melodią „Digital Bath”, ale zabawa przecież się nie kończy. Po drodze dostajemy dobijające do najbrutalniejszych momentów poprzednika „Elite”, shoegaze’ową miniaturę „Teenager”, „Passenger” z Maynardem Jamesem Keenanem z Toola czy może największy hit zespołu, pulsujący erotycznym napięciem i niepokojem „Change (In the House of Flies)”. Na „Białym kucu” Deftones są w stu procentach sobą, a przy tym mają na stanie kawałki, które każdorazowo działają w oderwaniu od całego albumu.
NIEZAPOMNIANE PRZEBOJE
To poniekąd będzie potwierdzenie założeń wyłożonych akapit wyżej. Jasne, muzyczni maniacy i tropiciele szczegółów mogą rozpływać się nad muzycznym kunsztem, nad mnogością wpływów i zawsze dryfującymi ponad muzyką wokalami Chino Moreno, ale w osiąganiu sukcesu pomagają przede wszystkim hity, a nie jajogłowe rozkminki. No i proszę – Deftones wydali płytę szczelnie wypełnioną hitami, klasykami absolutnie kochanymi przez fanów, lecz skupmy się na tych najważniejszych, czyli „Back to School” i przede wszystkim „Change (In the House of Flies)”. Druga z piosenek wylądowała na 3. miejscu billboardowego zestawienia Alternative Airplay, czyli alt-rockowej listy najchętniej granych przebojów. Do tego zajęła także 9. miesiące na analogicznej liście będącej podsumowaniem najchętniej słuchanych kawałków rockowych z głównego nurtu. Co więcej, mamy też 53. lokatę w zbiorze najchętniej słuchanych piosenek w Wielkiej Brytanii. „Back to School” również poradziło sobie bez zarzutów, zdobywając w przytoczonych wcześniej kategoriach odpowiednio: 27., 35. i 35. miejsce.
PEŁNA SWOBODA
Gdy Deftones nagrywali „Adrenaline”, czuli przede wszystkim stres. Wiadomo, debiut, profesjonalne studio nagraniowe i Terry Date (producent płyt Pantery czy Helmet) za heblami – normalne. Przy „Around the Fur” stresu nie było, ale wystąpił pewien rodzaj napinki, by spisać się jak najlepiej i dowieść, że doprowadzili swój styl do perfekcji. Można by pomyśleć, że spory sukces rzeczonego krążka poskutkował jeszcze większym perfekcjonizmem na „White Pony”… ale niekoniecznie. W wywiadach muzycy wielokrotnie podkreślali, że przy tworzeniu krążka nie zależało im na przekraczaniu Rubikonu, udowadanianiu czegokolwiek komukolwiek – byli tylko oni, muzyka i pełen luz. Nie nagrywali w pośpiechu – sesje wokalu potrwały dłużej niż zakładano – tylko spokojnie selekcjonowali materiał i dobierali go wedle potrzeb. Najlepiej podsumował to Moreno w wywiadzie dla Knac.com udzielonym niedługo po premierze albumu: – Nie odeszliśmy od niczego, co robiliśmy wcześniej, po prostu wzmocniliśmy wiele zespołowych cech – od nastroju po piosenki, kontrasty między ciężkimi a lekkimi rzeczami… Wszystko, co było u nas dobre, jest jeszcze lepsze. Sam bym lepiej tego nie ujął, Chino.
DEFTONES-CORE
To temat na dłuższy tekst albo i kilka, ale głupio byłoby o nim nie wspomnieć w artykule o najpopularniejszej, najbardziej legendarnej płycie Deftones, która w dużej mierze odpowiada za powołanie tego ruchu do życia. Otóż ukute przeze mnie hasło „Deftones-core” dotyczy armii młodych kapel – powstałych często na przełomie końcowych lat dwutysięcznych i poprzedniej dekady lub później – bardzo jasno zainspirowanych muzyką z „White Pony” czy „Around the Fur”. Jest ich cała masa, a orbitują najczęściej wokół alt-metalu i shoegaze’u, czasami też metalcore’a. Są w tym składy wtłaczające ten styl w coś własnego (jak Loathe czy Narrow Head), ale też morze takich, które tak bardzo skupiają się na ślamazarnych, rozmytych gitarowymi efektami kompozycjach, że ulatuje z tego przebojowa i dynamiczna esencja Deftones. Niemniej, odkładając osobiste uprzedzenia na bok, trzeba przyznać, że to inspirujące, że opierając się wyłącznie o kilka płyt jednego zespołu, możemy mówić o osobnym odłamie współczesnej około-metalowej sceny.
LEGENDARNY STATUS
To być może najważniejszy punkt tych rozważań. „White Pony” świetnie poradziło sobie na listach przebojów, numer „Elite” zgarnął statuetkę Grammy, a formacja dotarła do szczytu. Ale znamy już wiele karier z okolic nu-metalu, które na pstryknięcie palca z tego szczytu spadały. Deftones nie spadli. Nie chodzi tylko o to, że ich podejście – w odróżnieniu od wielu gatunkowych kolegów po fachu – było znacznie ambitniejsze. Chodzi przede wszystkim o to, że było tylko i wyłącznie ich. Deftones prawie że od początku podążali w zgodzie z filozofią „leaders not followers”, dzięki której nie tylko „White Pony”, lecz właściwie bardzo znaczący wycinek ich dyskografii to rzeczy predestynujące do miana pozycji wybitnych. Dobrze, że w ostatnim czasie świat sobie o tym przypomniał, bo jeszcze dekadę z hakiem temu – gdy nu-metal był brzydkim hasłem, a gatunkowy revival nie zostałby powitany przez nikogo otwartymi ramionami – akcje Deftones spadały. Jasne, wciąż byli szalenie popularni, ubóstwiani wśród fanów, lecz w sumie tylko przez nich. Tymczasem od paru lat Deftones są absolutnie rozkochani przez pokolenie Z, znowu zbierają należyte laury i świetnie sobie radzą. Oby jak najdłużej.