Dool – „The Shape of Fluidity”: Co wynika ze zmian?

Dodano: 24.04.2024
Zmiana to wiodący wątek nowej płyty Dool. Co sprytniejsi domyślają się pewnie, że “The Shape of Fluidity” nie jest próbą przepakowania “Summerland” w inne pudełko. To inna bestia, choć z drugiej strony taka sama jak zawsze.

“Musimy być płynni jak woda w wielkim oceanie możliwości, a do tego spróbować pogodzić się z chaosem i niepewnością dzisiejszego świata” – twierdzi Raven van Dorst, siła napędowa zespołu. O ile “The Shape of Fluidity” to w dużej mierze zapis zmagań Raven z własnymi trudnościami, o tyle faktycznie można znaleźć w tym kawałek siebie. Bo kto z nas nie ma poczucia, że wszystko pędzi, a akceptacja tego stanu pozostaje jedynym wyjściem? Na poziomie konceptu trzeci album Dool wydaje się najsilniejszym, co formacja jak do tej pory zaproponowała. W kwestiach muzycznych jest to mniej oczywiste. Przy pierwszych odsłuchach promówki przed paroma miesiącami nie byłem specjalnie zachwycony. Czułem, że płycie przydałoby się trochę redaktorskich cięć, że te rozwleczone gitarowe impresje, z reguły przez dwie lub trzy minuty domykające większość utworów, ciągną materiał w dół. Ale tegoroczny krążek holenderskiego ansamblu to klasyczny grower. Przy inicjacyjnym spotkaniu łatwo obrazić się o brak “Summerland II”. Mniej tu refrenów w typie larger than life, a swoje robi też przesunięcie wajchy ku progrockowym zajawkom, choć to one decydują o integralności muzyki.

Dool, przy zachowaniu identycznego kursu stylistycznego, jest nieco innym zespołem niż przed paroma laty. Wciąż mamy do czynienia ze świetnymi piosenkami, ale skonstruowanymi tak, by niekoniecznie zabiegać o uwagę. I faktycznie – po paru okrążeniach z wydawnictwem łatwo zakochać się choćby w numerze tytułowym, prowadzonym niemalże doommetalowym riffem, a do tego spuentowanym zrezygnowanym refrenem, w którym tli się jakaś nadzieja, ale zmęczenie wygrywa, jak to w życiu bywa. Jednocześnie pierwszy w kolejce “Venus in Flames” już teraz jest jednym z najlepszych momentów w historii grupy. Na liczniku 7 minut, przy czym w nutkach sam konkret. To wzorowy pokaz holenderskiego rocka na ciemno – od odrobiny psychodelii w warstwie melodycznej po zapalczywy riff w centrum i dojmujący pesymizm wyzierający z każdej strony. Wcześniej wspomniałem o redaktorskich cięciach i mimo zmiany relacji z płytą na plus wciąż uważam, że w tym przypadku para nożyc mogłaby wyłącznie ulepszyć “The Shape of Fluidity”. Dool zawsze lubił się rozwlec, ale zawieszone tremolo atakowane kanonadą perkusyjnych przejść w “Self-Dissect” szybko męczy. Podobnie jest z powłóczystą końcówką “Hymn for a Memory Lost” – solówka z początku urzeka, lecz zostaje doprowadzona do stanu przedawkowania. Zupełnie, jakby zespół nie potrafił powiedzieć sobie stop. Na szczęście ogólna jakość albumu wynagradza drobne potknięcia.

Tworzenie “The Shape of Fluidity” było niemałym wyzwaniem dla zespołu i początkowo może być nim także dla słuchacza, ale najnowszy krążek Dool nie odstaje jakościowo od “Summerland”. To wciąż rock czerpiący głównie z emocjonalnych rozterek, ale jakby bardziej złożony, na pewno mniej oczywisty. Spróbujcie znaleźć w tych historiach cząstkę siebie, a zostaniecie z tym materiałem na długo.

Łukasz Brzozowski

(Prophecy Productions, 2024)

zdj. materiały zespołu

Nowy album Dool możecie kupić TUTAJ

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas