Kto był twoim pierwszym muzycznym idolem?
Angus Young z AC/DC. Dzięki temu zespołowi wszedłem w muzykę jako taką i nie tylko ja zresztą. Nasz perkusista, Niko (Sokoluk – red.), również zaczynał w ten sposób.
Co cię w nim ekscytowało?
Byłem pod niesamowitym wrażeniem, że można tak grać. Poznałem AC/DC jakoś w podstawówce i oszalałem na ich punkcie. Mam związane z tym konkretne wspomnienie, gdy kolega zagrał mi na gitarze riff do „Thunderstruck”. Zupełnie wtedy odleciałem. No i jeśli o sentymenty chodzi, to właśnie ich zobaczyłem podczas pierwszego koncertu w życiu, na który świadomie i z pełną ekscytacją się wybrałem. Wiele zawdzięczam temu zespołowi. Oczarowała mnie ich dzikość.
Fascynacja AC/DC dalej w tobie trwa?
Wciąż bardzo szanuję ten zespół i uważam, że jest ważny w historii muzyki gitarowej, ale ostatnimi czasy raczej do niego nie wracam. Mimo tego zajmują oni istotne miejsce w moim sercu, nigdy się ich nie wyrzekłem, a płyty z Bonem Scottem są po prostu świetne.
Myślisz, że jako artysta osiągnąłeś już rzeczy, którymi zaimponował ci Angus Young za dzieciaka?
Wydaje mi się, że w jakiś sposób tak. Dotyczy to zwłaszcza naszej drugiej płyty. Udało nam się ująć wszystkie emocje, które w sobie trzymaliśmy, i przekształcić je w spójną muzykę. Mamy w sobie także dzikość, którą miało właśnie AC/DC, choć oczywiście prezentujemy ją w zupełnie innej postaci. W każdym razie zdecydowanie mogę być dumny ze swojej spójności artystycznej.
O jakich emocjach mówisz?
Przede wszystkim o bezsilności wobec dzisiejszego świata. Drugą składową jest melancholia i nostalgia wobec rzeczywistości która przeminęła lub nigdy nie istniała. Jednak nie chodzi nam wyłącznie o wyrzucenie z siebie trudnych rzeczy, ale o zaproponowanie jakiejś alternatywy przy pomocy muzyki. Jasne, świat się wali, wszystko skręca w prawo, dlatego chcemy zaprosić słuchaczy do innego miejsca i odjechać w nieznane. Nazwałbym to pustynnym rejonem. Gdy realizator, Kuba Korzeniewski, na etapie miksowania „Bruit” zapytał, jak chcemy brzmieć, wysłaliśmy mu zdjęcie beduina palącego papierosa na szczycie piramidy. Chyba udało nam się to osiągnąć.
Myślisz, że to komunikat czytelny dla słuchacza? „Bruit” kojarzy mi się z wieloma rzeczami, ale raczej nie wpadłbym na wątek pustynny – pomijając wielbłąda na okładce.
Nie mam z tym problemu. Niech każdy odczytuje muzykę na swój sposób, przecież o to chodzi. Wspomniana okładka na pewno pomaga w złapaniu tego skojarzenia. Przede wszystkim robimy te rzeczy dla siebie. Kiedyś Robert Brylewski mówił, że jest wyłącznie przekaźnikiem pewnej myśli – gdy coś do niego trafiało, on to przetwarzał i przekazywał dalej. Działamy z Allarme w podobny sposób.
Zacząłem od pytań o młodzieńcze inspiracje, bo Allarme, mimo jasnych inspiracji post-punkiem sprzed czterech dekad, jest wyjątkowo autorskim zespołem. To był wasz cel, gdy zaczynaliście – być jak najbardziej sobą?
Muzyka, której słuchamy lub słuchaliśmy, wpływa na nas, ale nie powoduje, że chcemy odwzorować coś w skali jeden do jednego. Celem twórczym jest przetworzyć nasze fascynacje na coś indywidualnego. Debiutancka płyta jest momentami nieporadną próbą realizacji tego założenia, przy czym na „Bruit” wyszło nam to zdecydowanie lepiej. Teraz dobrze wiemy, co chcemy przekazać. Początkowo zależało nam na byciu jak najbardziej połamanym zespołem. Chodziło o dziwactwa, hałasy i balans pomiędzy punkiem a dysonansem. Nie chcemy brzmieć jak Brygada Kryzys czy Siekiera – wiadomo, że ich kochamy, ale jednak na tych zespołach nie kończą się nasze horyzonty. Kopiowanie kogoś niezbyt nas jara. Przede wszystkim myślimy o komponowaniu w kontekście obrazów i odczuć.
Komponowanie na bazie wyobrażonych przez siebie obrazów jest łatwizną?
Rzadko kiedy jest to problematyczne. Poza tym wszyscy w Allarme znamy się nie od dziś. Zespół istnieje co prawda wyłącznie dwa lata, ale tak naprawdę funkcjonujemy wspólnie znacznie dłużej. Często porozumiewamy się bez słów. Wystarczy, że jeden z nas wyjdzie z jakimś pomysłem i chwilę później wszyscy wiedzą, co mają robić. Miejsce na rozmowy przychodzi dopiero po próbach. Wychodzi nam to bardzo organicznie.
Grasz post-punka, a w dodatku gęsto śledzisz tę scenę jako słuchacz. Takie obładowanie jednym nurtem z obu stron nie bywa męczące?
Nie. Wszyscy w zespole lubimy bardzo różne rzeczy. Pracując nad „Bruit” czy teraz, gdy zabieramy się za nowe numery, słuchaliśmy i słuchamy przede wszystkim jazzu oraz afrobeatu. Te gatunki najlepiej z nami rezonują w kwestii emocji, budowania nastroju czy harmonii. Co do post-punka: nic mnie w nim nie nudzi, ponieważ gatunek jest tak szeroki, że można w nim grzebać latami i wciąż dokopywać się do czegoś nowego. Ostatnimi czasy, gdy myślę o Allarme, to raczej nie w kategoriach postpunkowych, wyłączając może parę kapel.
Na przykład jakich?
Do głowy przychodzi oczywiście Variété – nigdy nie wyrzekniemy się inspiracji nimi, bo są one bardzo mocno słyszalne, a do tego kochamy ich muzykę, wiadomo. Dorzuciłbym też Unwound, ale ogólnie czerpiemy z innych źródeł i zwracamy uwagę na odmienne rzeczy.
To kiedy nagracie płytę jazzową?
Pracujemy nad tym! Jesteśmy w trakcie komponowania nowych utworów i chcielibyśmy w niedalekiej przyszłości zrealizować materiał w formie kilku sesji – zaprosić różnych muzyków, poeksperymentować z nimi, coś w tym stylu. Korzystając z naszego hałaśliwego i nostalgicznego lotu, dodamy do układanki instrumenty, które niekoniecznie pasują do takiego zespołu jak nasz, ale to tym lepiej. Zaczynem do tego pomysłu był koncert w Brighton, gdzie graliśmy z sekcją dętą – czyli trąbką i saksofonem – a efekt tego po prostu mnie rozbroił.

Nigdy nie byliście wesołym zespołem, ale odnoszę wrażenie, że ładunek mroku na nowej płycie w porównaniu z debiutem znacząco się zwiększył. To kwestia pogarszającej się sytuacji geopolitycznej?
Nie tylko. Jest to także przelanie na piosenki tego, co dzieję się w nas na stopie prywatnej. Generalnie łatwiej się pisze smutną muzykę. Zrobienie wesołego hitu, który jednocześnie nie byłby denny, nie należy do najprostszych wyzwań. Ponadto w zadumie i w melancholii odnajduję wielki spokój. Gdy ześlizguję się w mrok, nie oznacza to dla mnie depresji czy doła, tylko możliwość wewnętrznego rozliczenia się z różnymi sprawami. Bez zespołu – albo po prostu grania w ogóle – ta możliwość byłaby mocno ograniczona.
Przyznam, że w takim razie czekam na wesołą piosenkę Allarme.
Próbowaliśmy napisać wesołe numery, ale – jak wspomniałem – nie jest to łatwe. Myślę, że jeszcze o to kiedyś zawalczymy. Ostatnimi czasy eksperymentujemy z durowymi tonacjami, więc kto wie? Może w końcu się uda!
Regularnie posługujecie się hasłem „Love Peace Noise” znanym z debiutu Ewy Braun. Co ono dla was znaczy?
Oprócz nawiązania do tej świetnej płyty, czyli takiego polskiego Unwound, jest to pewien etos stojący za naszym zespołem. Ten cały hałas stanowi po prostu narzędzie do oczyszczenia. Im więcej go generujemy, tym większa szansa, że dotrzemy kiedyś do miejsca, w którym mroku po prostu nie ma.
Jesteście jednym z bardzo niewielu rodzimych zespołów niezalowych, które regularnie jeżdżą po Europie, a nie wyłącznie po tych samych polskich miastach. Czego brakuje innym, że mimo młodego wieku i ambicji wciąż tkwią w lokalnym grajdołku?
Nie jestem w stanie do końca odpowiedzieć na to pytanie. Brakuje różnych rzeczy – gdy rozmawialiśmy o tym prywatnie, wskazaliśmy niski procent hitów czy zdecydowanie zbyt małą liczbę dobrych wokalistów. (śmiech) Niemniej, wydaje mi się, że chodzi o pewne aspiracje. Naszym celem od początku była chęć wyjścia z tą muzyką i pokazania się z nią innym. Granie w zespole nie polega wyłącznie na pisaniu piosenek czy komponowaniu. Do tego dochodzi masa kwestii organizacyjnych. Przy tworzeniu „Bruit” bardzo mocno zawzięliśmy się, by nie grać wyłącznie u siebie. Dopięcie wszelkich spraw związanych z naszymi niedawnymi wyjazdami zajęło nam mnóstwo czasu, ale zdecydowanie warto było. Jesteśmy gotowi poświęcić naprawdę wiele, by realizować te marzenia.
Co było dla was najbardziej zaskakujące na plus w ramach zagranicznych wojaży?
Zdecydowanie odbiór tego, że śpiewamy po polsku. Kocham nasz język, nie będę ukrywał. Dla wielu osób ta nasza egzotyczność i bycie znikąd okazały się czymś zupełnie pozytywnym. Pamiętam też zabawną sytuację, która miała miejsce podczas koncertu w Szkocji. W tym samym momencie mecz rozgrywały ze sobą piłkarskie reprezentacje Polski i Finlandii, a gdy relacjonowałem publice przebieg spotkania, wszyscy bardzo nas dopingowali. Miłe wspomnienie.
Czy da się dobić targu z „Handlarzami śmiercią”?
Jeśli nie zmienimy pewnych porządków na świecie, to raczej się nie da, ale są w tym wszystkim przypadki dobrych handlarzy. Wszystko zależy od tego, na którego z nich akurat trafisz.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu