“Fajnie, gdyby świat nie płonął, nawet kosztem fajowych piosenek” – wywiad z Necrot

Dodano: 15.05.2024
Pełen oldschool, odrobina grobowych, a przy tym z lekka melancholijnych melodii i zasuwanie na najwyższych obrotach – to właśnie znajdziecie na “Lifeless Birth”, najnowszej płycie Necrot. Coraz bardziej chwaleni reprezentanci amerykańskiego death metalu nie udają kogoś, kim nie są. O specyfice procesu powstawania tegorocznego krążka i paru innych rzeczach rozmawiam z Lucą Indrio.

Jak się czułeś, gdy zakończyliście prace nad „Lifeless Birth”?

Czuliśmy wielką dumę i satysfakcję, ponieważ płyta przybrała dokładnie taki kszałt, jaki sobie zażyczyliśmy. Ale to nic nowego – doświadczamy tej sytuacji przy każdym materiale. Jesteśmy zgranym, pewnym siebie i konkretnym zespołem. Wiemy, czego chcemy, więc to nagrywamy, a fani również są zadowoleni. Spędziliśmy gdzieś z miesiąc, cyzelując materiał w studiu. Poprawialiśmy pewne rzeczy, dopieszczaliśmy każdy detal, a gdy już usłyszeliśmy gotowe piosenki, wiedzieliśmy, że ostra harówka nie poszła na marne. To fajowa sprawa, bo schodzi z ciebie cała presja i ciężar. 

Dobrze, że tak mówisz, bo przez ostatnich parę lat los nie był dla was najłaskawszy, co poskutkowało najbardziej agresywnym materiałem, jaki nagraliście. Czujesz, że na „Lifeless Birth” wyładowałeś cały gniew i złość z tego okresu?

Masz rację, w ostatnich latach wydarzyło się dużo rzeczy – czy to globalnie, czy po prostu w naszych życiach. Człowiek nie wiedział, dokąd zmierzać i jak poradzić sobie z natłokiem komplikacji, więc gniew i bezradność były naturalnymi tego efektami. Jak się pewnie domyślasz, zapewniło nam to mnóstwo kreatywności przy songwritingu, choć oczywiście wolelibyśmy, by świat nie płonął – nawet kosztem fajowych piosenek. 

Ale w międzyczasie świat przestał płonąć – może nie całkowicie, ale chociaż trochę.

To prawda i do tego chciałem również nawiązać, ponieważ gdy mogliśmy znów zacząć się widywać i koncertować, poczuliśmy w sobie zupełnie nową jakość. Zupełnie, jakby wszystko się naprawiło, jakbyśmy dostali jakieś nowe życie. Staliśmy się silniejszym zespołem, mówiąc najogólniej. Generalnie dużo rzeczy się zmieniło.

Wymienisz te najistotniejsze?

Przede wszystkim mieliśmy znacznie więcej czasu na nagranie “Lifeless Birth”. Gdy parę lat temu zabieraliśmy się za “Mortal”, mieliśmy na karku trzysta koncertów promujących nasz debiut, “Blood Offerings”, i wszystko robiliśmy w biegu. Ledwo zakończyliśmy jedną trasę, by od razu ruszać na następną, a jednocześnie tworzyć nowe piosenki. Jesteśmy zadowoleni z efektów, żeby była jasność, lecz przy nowej płycie dopracowaliśmy znacznie więcej szczegółów, mogliśmy nad wszystkim spokojnie usiąść, dobrze się zastanowić, zanim wykonaliśmy jakikolwiek ruch.

Metodyczne działanie nie stępiło deathmetalowego ostrza?

Nie stępiło, a wręcz zaostrzyło, ponieważ każdy numer uderza słuchacza jeszcze mocniej niż kiedyś. Do tego mieliśmy też szersze spektrum inspiracji – niekoniecznie muzyczne, ale życiowe już jak najbardziej, o czym wspomniałem, odpowiadając na jedno z poprzednich pytań. Kiedy dusisz w sobie sporo skrajnych emocji, musisz wiedzieć, że kiedyś będziesz musiał je z siebie wyrzucić. Prace nad “Lifeless Birth” stały u nas właśnie pod tym znakiem. Nie hamowaliśmy się z niczym. Dzięki temu płyta jest bardzo dobra i nic byśmy na niej nie zmienili. Przynajmniej na razie. (śmiech) 

Ale gdy przeżywaliście trudne chwile, pewnie nie myśleliście o nich w kategoriach dobrego materiału na płytę.

Zupełnie nie, ale to normalne – potrzebujesz czasu, by coś przetrawić i wyciągnąć odpowiednie wnioski. Tak było również z nami. Generalnie inspiracje to ciekawa sprawa, bo trudno rozłożyć je na czynniki pierwsze i sensownie wytłumaczyć. Kiedy dokładasz do piosenki lub płyty znaczącą cząstkę siebie, robisz to bez większego myślenia – nie działasz zbyt racjonalnie. Po prostu przekazujesz informację i tyle. Nie wiesz, co z tego wyjdzie, czy dany element materiału dużo na tym zyska, ale robisz to, bo czemu miałbyś nie robić? 

Niby mało racjonalne działanie, ale twoja odpowiedź brzmi dość rozsądnie.

Może wynikać to z mojego systemu pracy. Kiedy czuję, że zbliżamy się do nagrywania płyty, zamykam się w pokoju i piszę numery tak długo, aż uznam, że mam ich wystarczająco dużo pod ręką. Nie należę do osób niecierpliwie wyczekujących weny czy innych takich rzeczy – muszę się zmusić, by coś zrobić, bo w moim przypadku proces komponowania nie wiąże się z nagłymi przypływami kreatywności. To ciężka praca u podstaw. Z tekstami jest nawet gorzej! (śmiech)

Dlaczego? 

Uważam, że pisanie tekstów jest najtrudniejszą częścią grania w Necrot. Tu nie chodzi tylko o przekazanie tego, co chcesz przekazać, ale przekazanie tego tak, by nie doszło do żadnej parodii.

Chodzi o tematykę tekstów?

Nie, chodzi o konkretne słowa. Jeśli piszę tekst, muszę dobierać słowa tak, aby zgrywały się z riffami i aranżacją piosenek. Nie mogę pisać wersów na kilka zdań, bo nie zdążę ich wszystkich wyśpiewać. Gdybyśmy grali doom metal, problem właściwie by nie istniał, ale jesteśmy ciut szybsi, dlatego musimy kombinować, ile wlezie. Mówiąc wprost: muszę iść na liczne kompromisy z samym sobą. Chcę zadowolić siebie i napisać satysfakcjonujące mnie rzeczy, a przy tym pamiętać, by nie rozpędzać się za bardzo. Bywa z tym niesamowicie ciężko, lecz przynajmniej wiem, że wysiłek się opłaca.

Ale pewnie z biegiem czasu opracowałeś odpowiednie metody dopasowywania słownictwa do riffów.

Ujmę to w ten sposób: obecnie z pewnością pracuje mi się łatwiej niż ileś lat temu, ale nigdy nie przychodzi to jak z płatka, choć właściwie cały czas coś robię.

Ciągle piszesz muzykę?

Tak. Oczywiście w różnym natężeniu i stopniu, ale praktycznie każdego dnia wymyślam jakiś riff, strukturę czy aranżację, a następnie łączę je ze sobą. Krok po kroku.

Brzmi to trochę, jakbyś był niewolnikiem zespołu.

Nie no, bez przesady. (śmiech) Kocham grać muzykę, więc wysiłek włożony w komponowanie nie równa się odbębnianiu znienawidzonej roboty w biurze czy czemuś podobnemu. Nie jest też tak, że pracuję sam. Właściwie każdy z nas coś robi, przygotowuje różne pomysły, dlatego Necrot – zwłaszcza w ostatnim czasie – działa w oparciu o pracę zespołową. Wcześniej wspomniałeś o potencjalnym stępieniu ostrza – gdybyśmy nic nie robili, wtedy by się jak najbardziej stępiło. 

Płyta jest bogata w przemyślane, złożone melodie, nigdy wcześniej ich tylu nie mieliście. Pogodzenie tego aspektu z intensywnością było wymagające?

Nie wydaje mi się – uważam, że melodyjne partie świetnie uzupełniają się z tymi agresywnymi i na odwrót. Fajnie jest tworzyć muzykę na bazie kontrastów, bo wtedy cały czas robisz coś nowego, nie wpadasz w pułapkę grania tej samej piosenki do porzygu. W ten sposób zawsze możemy znaleźć balans między jednym a drugim. Co więcej, należy pamiętać, że wciąż jesteśmy deathmetalowi z krwi i kości. Owszem, na “Lifeless Birth” znajdziesz melodie, lecz to nic w porównaniu do grup parających się najbardziej melodyjnymi formami śmierć metalu.

Pełna zgoda, ale jednak jest to coś nowego w waszej twórczości. Albo nie nowego, a bardziej uwypuklonego.

Jasne, masz rację, choć nie wiem, skąd to się bierze. Nie wymyśliliśmy sobie, że będziemy bardziej melodyjni, wszystko wyszło raczej samoistnie. Póki nasze pomysły brzmią jak Necrot, nie zawahamy się ich użyć. Nawet na jednej z naszych pierwszych demówek znajdziesz numer “The Abyss”, gdzie melodia odgrywa kluczową rolę. Jak widać, nie wchodzimy na zupełnie obce terytorium.

W notce prasowej wspominasz, że nowym albumem chcecie udowodnić swój wkład w death metal i nie przejść niezauważeni. Co niespotykanego w 2024 roku może wnieść Necrot do gatunku?

Cóż, wydaje mi się, że mamy własny styl, a jednocześnie nie podążamy ślepo za nowoczesnością, nie triggerujemy bębnów i generalnie mamy w sobie relatywnie mało napinki. Stawiamy na organiczne brzmienie, nagrywamy w zupełnie normalnych warunkach, a do tego korzystamy raczej z oldschoolowego sprzętu, a nie jakichś ultranowoczesnych technologii. Do tego – tu wracamy do tekstów – nie piszemy historyjek o żywych trupach podbijających świat, lecz skupiamy się na rzeczywistości dotykającej każdą osobę bez wyjątku. Życie w dzisiejszym świecie samo w sobie horrorem, dlatego nie musimy uciekać w fikcję. Jesteśmy odpowiednio wyważeni, chcemy dawać słuchaczom nasz własny przekaz. Czasami potrafimy zaskoczyć czymś naprawdę zaplątanym, a czasami brzmimy jak deathmetalowy odpowiednik The Ramones czy Motörhead.

Jaki jest ten własny przekaz, o którym przed chwilą wspomniałeś?

Jak wspomniałem, chcemy być sobą, a do tego nie uciekać od rzeczywistości. Uważam, że metal ekstremalny to ścieżka dźwiękowa okropnego świata, w którym żyjemy, więc oprócz grania agresywnych riffów, opisujemy też rzeczy dziejące się dookoła. Wojna, choroby, przemijanie, utrata bliskich… To nie jest kaszka z mleczkiem. Życie potrafi nieźle dokopać. 

Ma to sens, bo jednym z wiodących wątków w warstwie lirycznej „Lifeless Birth” jest brak nadziei – teraz macie jej w sobie więcej?

Nie chodzi o nadzieję lub jej brak, a raczej o to, że wszyscy jesteśmy bezradni wobec losu, więc musimy go jakoś zaakceptować i ciągle walczyć. Chcemy być lepszymi osobami i mieć siłę, by stawiać czoła rzeczywistości, zamiast wyłącznie siedzieć w kącie i wyłącznie obserwować, co się dzieje. 

Tobie akceptacja rzeczywistości przychodzi bez problemu?

Może nie bez problemu, ale ilekroć pojawi się jakaś przeszkoda, to nie obrażam się na cały świat, lecz myślę, jak ją ominąć. Tylko w ten sposób można coś zdziałać.

Kiedy zakładaliście Necrot, byliście dość młodymi ludźmi. Uważasz, że mielibyście gorsze wejście w dorosłość, gdyby zamiast zespołu towarzyszyła wam inna życiowa ścieżka?

Gdy założyłem zespół, byłem świeżo po emigracji do USA i miałem sporo wymagających przeżyć na karku, więc zaliczyłem już swoje wejście w dorosłość. Życie jest ciężkie, ale jeśli otaczasz się dobrymi ludźmi, nie musi być aż tak źle. Właśnie dlatego cieszę się, że spotkałem na swojej drodze Chada (Gaileya, perkusistę – red.) i wspólnie stworzyliśmy Necrot.

Łukasz Brzozowski

zdj. Chris Johnston

Nowy album Necrot kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas