Już od premiery krążka zespół wiedział, że znalazł swojego Świętego Graala. Wszystko ruszyło jak z kopyta – wywiady, koncerty, ochy i achy ze strony dziennikarzy oraz wskoczenie na znacznie wyższy poziom, a nie funkcjonowanie jako ta fajna ciekawostka z mało metalowej Francji. Oczywiście w pełni zasłużenie. Ale co właściwie spowodowało, że to akurat „From Mars to Sirius” doprowadziło braci Duplantier i spółkę tak daleko?
PRODUKCJA
Pierwsza i chyba najbardziej zauważalna zmiana w porównaniu do poprzedników. Osobiście w ogóle nie przeszkadza mi uroczo kartonowa produkcja „Terra Incognita” czy „The Link” z dziwnie nagłośnioną centralą i werblem brzmiącym jak stukanie w glinianą beczkę. Takie rozwiązanie w stu procentach pasowało do tych krążków – surowych, wściekłych, a przy tym zdradzających ambicje twórców do szukania poza ciasnym światkiem inspirowanego Morbid Angel death metalu. Przy „From Mars to Sirius” podejście grupy uległo ogromnej zmianie i już od otwierającego „Ocean Planet” czuć nie tyle ewolucję, co rewolucję. Potężnie hucząca perkusja toruje drogę do niemal postmetalowych riffów w jakiś sposób przypominających Mastodon, ale w gruncie rzeczy będących czymś zupełnie własnym. Duża rzecz. Muzycy sami zdawali sobie sprawę, że nie mogą brnąć w wibrację z dwóch pierwszych płyt. Zamiast jeździć do cudzego studia i w pocie czoła uwijać się ze wszystkim tak szybko, by zapłacić jak najmniej pieniędzy, wybudowali własne. Miejsce nazwali Le Studio des Milans i postawili je w swoim rodzinnym Ondres, a bębny nagrali w Le Florida – ulokowanym ponad 200 kilometrów dalej, w miejscowości Agen. Świetna decyzja skutkująca piorunującymi po dziś dzień efektami.
NOWE PODEJŚCIE DO ROBIENIA PIOSENEK
Już na „Terra Incognita” i „The Link” było czuć, że Gojira wyrasta na zupełnie nowe i osobne zjawisko w metalu ekstremalnym i okolicach. Niby inspirowali się do granic death metalem, kochali Fear Factory, ale ubierali to we własne aranżacje, nerwowo przyspieszające riffy i breakdowny pokroju tych z „Death of Me”, których raczej nikt przed nimi nie praktykował. Albo taki numer „Satan Is a Lawyer”, czyli jedyna na świecie okazja, by sprawdzić, jak brzmiałby metal śmierci skrzyżowany z… Nirvaną! Piękna sprawa. Ale tu jednak potrzeba było pełnego uwolnienia eklektycznego, a przy tym w pełni spójnego potencjału grupy do podciągnięcia swojego metalu o level wyżej. No i proszę – mamy wspomniane już, miażdżące „Ocean Planet”, mamy na wskroś deathmetalowe „Backbone”, nasycone dramaturgią, a do tego ciężkie jak diabli „Where Dragons Dwell” czy idealnie puentujące całość „Global Warming” ze świetnie dozowaną tappingowaną melodią. Ten ostatni trik spodobał się Francuzom na tyle, że nawet w późniejszych latach obficie z niego korzystali, ale ten pierwszy raz okazał się chyba najlepszy. Pewnie niektórzy z was zastanawiają się, dlaczego w tej wyliczance charakterystycznych utworów zabrakło być może najważniejszego z nich. Bez obaw – już czeka na dole.
„FLYING WHALES”
Spośród kilku rzeczy blokujących Gojirę przed popularnościowym przełomem i księżycowym krokiem był brak hitu. I jasne, już w przeszłości mieli wyróżniające się numery – od „Blow Me Away You(niverse)” lub „Love” aż po „Indians” czy „Remembrance”. Ale to wciąż nie było to. Nie można było o tych utworach powiedzieć, że są do tego stopnia charakterystyczne, że da się je rozpoznać z kilometra, że chce się przy nich bujać, nawet nie będąc fanem Gojiry. Wraz z całą rewolucyjną falą, która spotkała zespół przy „From Mars to Sirius”, napatoczył się im przebój będący do tej pory największym, jaki stworzyli. „Flying Whales” startuje bardzo niepozornie, przez prawie dwie i pół minuty dryfując po spokojnym oceanie postmetalowego przynudzania, ale gdy zupełnie nagle zmienia się nastrój, ten latający wieloryb pokazuje się w całej okazałości. Zespół właściwie znienacka uderza w słuchacza jednym z najbardziej grooviastych i energicznych riffów w metalowym XXI wieku, a po chwili zagląda nawet w deathmetalową uliczkę. To zdecydowanie najbardziej legendarny i kluczowy numer tego składu. Trudno wyobrazić sobie dziś koncert Francuzów bez „Flying Whales” w setliście.
ULUBIONA PŁYTA FANÓW
Dyskografia Gojiry sprzed „From Mars to Sirius” – częściowo omówiona w tym tekście – i po niej to zdecydowanie złoto za złotem. Fani bardziej progresywnego brzmienia kochają zagmatwane „The Way of All Flesh” czy monumentalne „L’enfant Sauvage”. Wiele osób uwielbia także dwa ostatnie krążki, które pchnęły zespół na absolutne wyżyny metalowego mainstreamu, więc jest w czym przebierać. Ale gdyby jednak trzeba było wybrać ten esencjonalny materiał Francuzów – taki, do którego największa grupa ich wielbicieli wzdycha najmocniej – trzeba postawić na „From Mars to Sirius”. Zresztą nie są to dane z gatunku „mordo, uwierz mi na słowo”, tylko statystyki poparte faktami. Gdy zajrzymy na Metal Archives czy Rate Your Music, szybko spostrzeżemy, że trzeci długograj Gojiry cieszy się najwyższymi notami, a do tego na drugim z portali doczekał się prawie dwukrotnej liczby ocen, które uzyskał drugi w kolejce „The Way of All Flesh”. Możemy się spierać, czy akurat omawiana w tekście płyta jest najbardziej dobitnym muzycznym osiągnięciem formacji, ale tym najbardziej ukochanym – z całą pewnością.
PODBÓJ ŚWIATA – NIE TYLKO PALCEM PO MAPIE
Koncertowe statystyki Gojiry w pierwszych latach działalności nie wyglądały najbardziej imponująco. Albo inaczej – grali sporo, ewidentnie kuli stal i nie robili sobie dużych przerw, ale nie szli z tym dalej. W latach 2001-2005 zespół grywał przede wszystkim we Francji i od czasu do czasu zdarzał im się wyjazd do sąsiedniej Belgii, Szwajcarii czy Hiszpanii. Dramatu nie ma, ale szału też nie. Premiera „From Mars to Sirius” na jesieni 2005 roku zmieniła wszystko. Już kilka miesięcy później grupa objechała spory kawał Europy oraz Stany Zjednoczone i od tamtej pory występowała jak szalona. Nic w tym dziwnego, ponieważ „From Mars…” to pierwszy krążek Gojiry, który odbił się szerszym echem na świecie – nie tylko we Francji. Chwaliły go media z całej Europy, a amerykańscy metalowcy pokochali kwartet do tego stopnia, że w jednej chwili musieli go zobaczyć na żywo. I zobaczyli. Tylko w 2006 i 2007 roku bohaterowie tego artykułu zagrali w USA blisko 80 razy. Były to udane koncerty. Zresztą po dziś dzień Stany Zjednoczone są jednym z najbardziej dochodowych rynków Gojiry, co jest przecież najwyższym wyznacznikiem sukcesu dla zespołu z Europy. Gratulacje.
Ale, jak pokazał czas, „From Mars to Sirius” było tylko przybudówką do naprawdę wielkich sukcesów. Gojira szybko stała się metalową gwiazdą średniego szczebla, latami bez większych problemów wyprzedając duże kluby, ale ku zaskoczeniu wszystkich – chyba też samych muzyków – największy przełom nastąpił tuż przed pandemią i od razu po niej. Jest tak dlatego, ponieważ to właśnie teraz francuska grupa przeżywa najgęstszy okres popularności. Zespół wyprzedaje hale na kilka, a nawet kilkanaście tysięcy osób i uchodzi za jedną z największych metalowych marek na świecie. Bardzo dobrze – w końcu kto, jak nie oni?