Chciałbym od razu wyjaśnić bijące z nagłówka hasło “Panzer Division Furia”, które jest oczywiście nieco prowokacyjne i nosi raczej znamiona skrótu myślowego, niż dokładnego opisu stylu nowej płyty Furii. Już w zakresie ogółów – a więc melodii i dialogów gitarowych – “Hutę Lunę” cechuje znacznie większa liczba warstw od “Panzer Division Marduk”. Punktów wspólnych między tymi dwoma można doszukiwać się właściwie tylko pod kątem przynależności do black metalu i oczywiście skali brutalności obu krążków. Tyle że w przypadku katowickiego kwartetu takie podkręcenie temperatury i prostolinijności wypada tym bardziej imponująco, bo prawdopodobnie mało kto się tego spodziewał. A jeśli mało kto się spodziewał, to oznaczało, że Nihil i załoga musieli pójść w tym kierunku, bo zawsze grali wszystkim na nosie. Co prawda sam zainteresowany w udzielonym nam wywiadzie zaznaczał, iż tegoroczne dzieło grupy będzie wtórne, ale to raczej wrodzona skromność i wpuszczanie w kanał, nie stan faktyczny. Oczywiście, na poziomie wspomnianych już melodii, zmyślnie łączących agresję z trudną do zdefiniowania, słowiańską melancholią to wciąż ten sam zespół. Czasami wręcz można skojarzyć charakter wydawnictwa z romantyzmem “Martwej polskiej jesieni”, tym niemniej “Huta Luna” to i tak coś zupełnie innego. Coś, czego do tej pory w tym składzie nie słyszeliście.
Teraz należy wrócić do wątku brutalności. Tak intensywnie, tak gorąco i wściekle u nich nie było. Nawet gdyby zbić w całość najbardziej agresywne wątki z EP-ki “Płoń”, nie dostalibyśmy tak ekstremalnej substancji jak w przypadku “Huty Luny”. Najlepiej zestawić to sobie z ultraeklektycznym “Księżyc milczy luty” albo w ogóle maksymalnie słuchowiskową “W śnialni” – i co? To ten sam zespół, ale wyrzucający wszystkie przymioty budowane ostatnimi laty do kosza. Nie znajdziecie tu zejść w okolice rocka, transowych post-metalowych dłużyzn czy licznych zmian wątków, które będziecie analizowali godzinami. Najbardziej konwencji wymyka się wyłącznie zamykający “Księżyc, czyli Słońce”, a więc prawie półgodzinne ambientowe rozlewisko dryfujące we własnym kierunku – raz narastające groźnie, raz opadające w wyciszoną mgiełkę. Poza tym wyjątkiem nowa Furia brzmi na wskroś blackmetalowo. Przy czym nie chodzi wyłącznie o duchową stronę nurtu, bo ta była u nich na pierwszym planie od zawsze, a o czyste rzemiosło. Blast blastem pogania, dzikie tremola właściwie nie milkną – ta konsekwentnie utrzymywana rzeź jest dużo bliższa przytaczanemu wcześniej Mardukowi, nie Furii kiedykolwiek. Jednocześnie, aby było jasne – to nie jest jakaś tam sobie nieczytelna magma. W tej formacji zawsze ogromne wrażenie robiły wielkie melodie i tutaj również je znajdziecie. “Swawola niewola” od kopa wrzuca słuchacza doniosłość leśnej blackmetalowej rozpaczy, a choćby “Spanie polskie” na poziomie partii prowadzących to, mimo tytułu, czysta Norwegia, lecz odpowiednio znihilizowana. Zaskoczeni? Całkiem słusznie.
Po siedmiu latach od wywrotowego “Księżyc milczy luty” Furia wróciła z albumem będącym absolutną antytezą tego materiału. Katowicka ekipa wciąż stoi w lesie, ale tym razem pod innym drzewem, a maksymalna intensywność w ogóle nie stopiła ich finezji. Jeśli grać, to właśnie tak – wyłącznie po swojemu.
Łukasz Brzozowski
(Pagan Records, 2023)
zdj. Tomasz Młynarski