Oznacza to, że na szóstym krążku największych gwiazd rocka tej młodszej generacji słyszymy hity zapatrzone w stadionowo-glamową konwencję lat 80. Ten kierunek zakiełkował już na „Prequelle”, a ostatecznie rozkwitł na „Impera”. Rzecz w tym, że drugi z wymienionych materiałów był chyba najsłabszym w historii zespołu. Pogrzebały go do przesady nasterydowana produkcja oraz utwory-koszmarki pokroju „Twenties” lub „Darkness at the Heart of My Love”. Pierwszy brzmiał jak jakiś gorączkowy koszmar, połączenie Therion i Megadeth z „Risk”, a drugi – jak próba emulacji Imagine Dragons w bardziej gitarowej opcji. Na „Skeletá” songwriting Ghost wrócił do najwyższej formy. Słuchacie którejkolwiek z tych piosenek i wszystkie refreny, hooki czy solówki w unisono z miejsca lepią się wam do ucha. Wciąż enigmatyczny dla nas Papa V Perpetua ewidentnie przewietrzył grupę. Jednocześnie ma się wrażenie, że jeśli w przeszłości Ghost wciąż się ścigał, przeskakiwał z klubów do teatrów, a z teatrów do hali, teraz już nic nie musi. Są najwięksi, wyprzedają wszystko, nikt im nie podskoczy. Słowem: są na szczycie.

To tym lepiej, bo – jak wspomniałem – formacja niespecjalnie zmienia obrany kurs. Każdy (włącznie z niżej podpisanym), kto spodziewał się po rzuconym na pierwszy ogień „Satanized” powrotu do korzeni i podbijania nawet do klimatu „Opus Eponymous”, nie znajdzie tego zbyt wiele. Otwierające „Peacefield” to podnosząca na duchu – głównie tekstowo – wariacja na temat Journey, zaś kolejna „Lachryma” atakuje i heavymetalowym riffem, i zaraźliwie popowym refrenem. Wszystko na swoim miejscu, a rozmawiamy dopiero o singlach. Dalej robi się jeszcze fajniej. Świetnie sprawdzają się balladowe „Guiding Lights” i wieńczące „Excelsis” – o ile to pierwsze brzmi jak modelowy przykład glamowej pościelówy, o tyle drugi z numerów nęci wręcz musicalowym zacięciem, zupełnie jak „Life Eternal” dwie płyty temu. Podoba mi się też beztroska energia materiału. Chyba najszybszy z całości „De Profundis Borealis” napędza prawdziwie witalny hardrockowy riff, a np. „Umbra” wręcz rozczula solówkowym przekładańcem w drugiej części. Do tego wszystko wybrzmiewa nieco bardziej narowiście – na plus. „Impera” miała przesadnie sterylny element, a „Skeletá” podjeżdża dużo bliżej lat 80., zwłaszcza z tym bardzo szorstkim tonem gitar. O to chodzi.
Cieszy fakt, że Tobias Forge wciąż staje na głowie, by pisać jak najlepsze rockowe hity. „Skeletá” jest zbiorem takich właśnie przebojów. Zarazicie się nimi i przez miesiąc nie zanucicie niczego innego. Dobrze to sobie wymyślił ten nasz szwedzki przyjemniaczek.
Łukasz Brzozowski
(Loma Vista Recordings, 2025)
zdj. materiały zespołu