„Gramy po prostu smutne piosenki” – wywiad z Orbit Culture

Dodano: 02.10.2025
Orbit Culture stopniowo i w szybkim tempie pną się po kolejnych szczeblach sławy w świecie melodyjnego death metalu. Wyprzedają duże kluby, a ich silnie naznaczona groove’em muzyka łapie za serca przede wszystkim tych młodszych słuchaczy. Ale jak do tego wszystkiego doszło? O tym opowiada mózg formacji – Niklas Karlsson.

Czy na początku kariery Orbit Culture miałeś wizję, jak będzie wyglądała wasza przyszłość?

Trochę tak, a trochę nie, bo kariera – albo może historia – Orbit Culture dzieli się na dwa etapy. Jeden to ten teraźniejszy, trwający od blisko dekady, ale były jeszcze absolutne początki, gdy robiłem to bardziej dla siebie.

W jakim znaczeniu?

W takim, że ogarniałem wszystko sam – był to bardziej sypialniany projekt dowodzony przeze mnie i mój komputer, a nie zespół na pełnych prawach. Ale nawet w tym zupełnie zarodkowym stadium miałem już jakąś wizję, chociaż nie była ona specjalnie rozbudowana. Uznałem, że po prostu warto robić rzeczy na 100%, dawać z siebie wszystko, a co będzie, to będzie. Wyszedłem z prostego założenia – jeśli zostaniemy zaproszeni na parę festiwali i klubowych koncertów, to super. Serio, nie chodziło mi o nic więcej. Oczywiście Orbit Culture zaczęło się szybko rozwijać, ale to już inna para kaloszy. Od początku miałem w sobie ogień, lecz konkretne, bardzo jasno nakreślone plany przyszły nieco później.

OK, to w takim razie kiedy zrozumiałeś, że ogień będzie buchał z pełną intensywnością, jeśli dodasz do niego paliwo?

Powiedzmy, że o ile początki były chaotyczne, wszystko zaczęło się krystalizować między 2016 a 2017 rokiem. Wtedy doszło do kluczowych zmian w składzie. Czuliśmy, że twardo stąpamy po ziemi i powinniśmy zacząć działać na pełnych obrotach. Do tego zgromadziliśmy już małą, lecz wierną bazę fanów. To właśnie oni utwierdzili nas w przekonaniu, że zabawa na pół gwizdka nie ma sensu. Albo wchodzimy w zespół do oporu, albo kończymy.

Punkt przełomowy nastąpił między premierami „Rasen” i „Nija”?

Idealnie między nimi, bo na EP-ce „Redfog” z 2018 roku! Kiedy wrzuciłem ją do sieci, zaczęła zbierać naprawdę niegłupie wyświetlenia – oczywiście jak na skrajnie podziemny zespół, którym wówczas byliśmy. Odnotowałem to wydarzenie jako coś ogromnego, bo nie spodziewałem się, że możemy wyjść poza bardzo wąskie grono słuchaczy, zwłaszcza że wydarzyło się to właściwie z dnia na dzień. Czy myśleliśmy o wzroście kapeli od tamtej chwili? Jak najbardziej.

No właśnie, jak sam mówisz, zaczęliście rosnąć, a obecnie jesteście popularnym zespołem samodzielnie wyprzedającym spore kluby. Czy mając na uwadze wasz obecny status i teraźniejszą dominację death metalu, myślisz, że możecie być postrzegani jako kluczowi reprezentanci współczesnej odnogi tej sceny?

To dość trudna kwestia, bo Orbit Culture jest moim dzieckiem, więc nie jestem w stanie patrzeć na zespół obiektywnie ani tym bardziej wygłaszać racjonalnych opinii a jego temat. Niemniej przytoczony przez ciebie scenariusz brzmi naprawdę super – fajnie by było, gdyby się zmaterializował, życzę sobie takiej przyszłości! Mimo że ostatnie lata były dla nas przełomowe, wciąż uważamy się za takich ludźmi, jakimi byliśmy kiedyś. Świetnie, że ktoś uważa taki skład jak nasz za coś dużego i istotnego, lecz sam zupełnie nie czuję się gwiazdą.

Dałbyś sobie już spokój z tą skandynawską skromnością…

Mówię poważnie! Jesteśmy z Eksjö, czyli bardzo małej szwedzkiej miejscowości, co również wpływa na nasz mental. Stawiamy ciężką pracę ponad wzdychanie nad swoimi osiągnięciami. Wiąże się to też z podobnym stylem pracy co kiedyś. Po prostu spotykamy się w salce, robimy coś, nagrywamy demówkę i zasuwamy. Nie zatrudniamy do tego szeregu producentów. Utrzymujemy zwycięską formułę w niezmiennym kształcie. Oczywiście dziś przychodzi mi to z większą łatwością. Zarabiamy takie krocie, że czasami mogę nawet kupić jedną paczkę strun więcej! (śmiech)

Co do zwycięskiej formuły – wasze podejście do melodyjnego death metalu jest właściwie niezmienne, więc co robisz, aby odnaleźć w niej nowe elementy przy tworzeniu kolejnych płyt?

Wydaje mi się, że wszelkie nowości przychodzą na samym początku. Chodzi o ten moment, kiedy nawet nie mam na stole gotowych i w pełni ukończonych numerów, tylko bawię się miksem i, że tak powiem, sonicznym krajobrazem, jaki pasuje mi do danej płyty. Właśnie wtedy kombinuję najwięcej, by przystępując do komponowania, mieć dokładny plan, jak rozmieścić konkretne pomysły. Nie przychodzi mi to z jakimś wielkim trudem, bo zajmowanie się miksowaniem muzyki chodziło mi po głowie od dawna. Zawsze chciałem ogarniać w ten sposób swoje rzeczy, a gdyby mój zespół nie wypalił, to także cudze. Ta umiejętność w dużej mierze nadaje ton wszystkim płytom Orbit Culture, zanim na dobre się za nie zabierzemy. Na przykład masa kapel robi to tak, że ich gitarzysta pisze jakiś milion riffów, potem wybiera te najlepsze i najbardziej do siebie pasujące i lepi z tego piosenki. Sam kiedyś tego próbowałem, lecz pozostawiam ten wariant lepszym ode mnie. Korzystam więc z tego, w czym sam jestem wyjątkowo dobry, i przynosi to bardzo dorodne owoce. Najpierw mam więc zarys ogólnej wibracji piosenki – czy też całego albumu – i atmosfery temu towarzyszącej, a dopiero potem do układanki dochodzi muzyka.

Łatwo popaść przy tym w schemat.

Nie zgodzę się. Jak sam mówisz, mamy całkiem jasno określoną formułę, w zgodzie z którą tworzymy, lecz ani ona, ani nasz system pracy niczego nie blokuje, jeśli o kreatywne kwestie chodzi. Za każdym razem, gdy zabieram się za tworzenie, intensywnie główkuję nad nowościami, które warto wprowadzić, nad nadaniem tej muzyce nowego życia. Z reguły nieźle mi to wychodzi, bo mimo charakterystycznych patentów nigdy nie nagraliśmy dwóch takich samych albumów. Wyróżniające się momenty są kluczowe – inaczej cały materiał zlewa się w jedną wielką bułę, którą trudno podzielić na poszczególne piosenki.

I w ten sposób przechodzimy do nowej płyty – „Death Above Life”, chyba najbardziej przebojowej w waszej dyskografii. Jaka była najistotniejsza zmiana na tym krążku w porównaniu z poprzednikami?

Czuję, że przy tej płycie w zupełnie naturalny sposób możemy dotrzeć do młodszej widowni. Już przy poprzedniej dotarliśmy, ale teraz widzę szansę na znaczne poszerzenie tego grona. Nowe numery są bardziej jadowite, głośniejsze i intensywniejsze – nie tylko muzycznie, ale i tekstowo. W niektórych kawałkach padają nawet, wybacz za określenie, brzydkie słowa. Kiedyś w ogóle ich nie używaliśmy w twórczości Orbit Culture, bo nie czuliśmy takiej potrzeby, lecz teraz uznaliśmy, że jeśli zrobi się to właściwie, a przekleństwo pasuje do jakiejś piosenki, to czemu nie? Dzięki temu te najbardziej agresywne numery są jeszcze bardziej agresywne, łatwiej się z nimi utożsamić. W końcu wszyscy się na coś wkurzamy i musimy rozładować napięcie. Ale z drugiej strony znajdziesz tu takie kwiatki jak np. „The Path I Walk” – jedną z najlepszych piosenek, jakie moim zdaniem nagraliśmy. Siedziałem nad nią latami, a początkowo nawet nie myślałem, że wypuszczę ją pod naszym szyldem. Utwór opowiada o śmierci ojca naszego gitarzysty, który popełnił samobójstwo. To strasznie ciężki temat, lecz uznałem, że jeśli gramy w metalowym zespole z ekstremalnymi tendencjami, nie pozwolimy sobie na tabu, tylko wywalimy emocje na wierzch.

Emocje stanowią istotny element waszej muzyki, nie da się ukryć.

Dokładnie tak! Wiadomo, że przez to, jak gramy, wiele osób kojarzy nas głównie z hałasem i ciężarem, ale chyba bez większych oporów mogę przyznać, że po prostu piszemy smutne piosenki. Nic dziwnego, w końcu jesteśmy ze Skandynawii, więc ta melancholia od zawsze w nas siedzi, a wylanie tego bagna z siebie ma wręcz terapeutyczny wymiar, czego najpewniej się domyślasz.

Czyli wesołe piosenki cię dobijają, a smutne podnoszą na duchu?

Niezupełnie. Jeśli chcę posłuchać wesołej muzyki, to jej słucham, nie mam z tym najmniejszego problemu.

Szwecja od ponad trzech dekad znana jest z niezawodnego podejścia do melodyjnej odnogi death metalu – czy bogate dziedzictwo tej sceny to dla was motor napędowy, czy presja?

Zdecydowanie pierwsza opcja. Jeśli masz w swoim kraju takie załogi jak In Flames czy At The Gates, to powinieneś się cieszyć, że możesz z nich czerpać i brać przykład.

W takim razie na koniec zrobię ci test wyboru – wolisz At The Gates czy In Flames?

O nie! Nie odpowiem na to pytanie. (śmiech) Oba zespoły są mi tak drogie i tak bardzo je doceniam, że nie potrafię wybrać, który wolę. Wybacz!

Łukasz Brzozowski

zdj. Niklas Karlsson

Bilety na koncerty Orbit Culture oraz ich nowy album kupicie TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas