Ważniejsze od tytułu jest to, że Graveyard mają już takie nagrania na koncie: mowa o dziwacznym „Lights Out”, kiedy to Szwedzi po raz pierwszy – i chyba ostatni – zapragnęli wymyślić siebie na nowo, oraz do bólu przeciętnym „Innocence & Decadence”, po którym zespół na parę miesięcy się rozpadł. Oficjalnie – ten jeden jedyny raz, ale w karierze Graveyard można wyodrębnić co najmniej parę epizodów, kiedy opisywany skład funkcjonował na podobnym poziomie intensywności co kapela, która przed chwilą zakończyła działalność, czyli na żadnym. Jasne, brak parcia na szkło jest zwykle postrzegany jako coś pozytywnego, ale pewnie łatwiej byłoby wybaczyć autorom „6” te kilka przeciętnych płyt, gdyby okrasili ich wydanie jakąś przejmującą wrzutką, jak to wypruwają sobie żyły nad nową muzyką. Trochę się czepiam, bo zblazowanie, albo raczej wrażenie zblazowania roztaczane przez Szwedów ostatecznie nie miało wielkiego wpływu na to, że są dzisiaj w takim, a nie innym miejscu. „Hisingen Blues” ustawiła poprzeczkę za wysoko, nie tylko całej retro-rockowej scenie, która od momentu jej premiery zaczęła powoli zwijać manatki, ale też swoim twórcom. Od 2012 Graveyard oprócz swoich pomnikowych inspiracji sprzed 4-5 dekad ścigali się także z samymi sobą i… zawsze wracali na tarczy, zmieniał się co najwyżej styl.
„6” jest takim krążkiem, który z nikim się już nie ściga. Możliwe, że to zbyt pochopny wniosek, ale kusi mnie o nazwanie go siostrzanym nagraniem „Hisingen Blues” – mniej wybuchowym i zdecydowanie mniej witalnym, za to z melancholią podkręconą do granic skali. To płyta wyznająca zasadę „im prościej, tym lepiej”, bardzo monochromatyczna, z oszczędnym dawkowaniem nagłych zwrotów akcji i emocjonalnych erupcji. Powrót do blues rockowego fundamentu okraszonego wąsatą skandynawską wrażliwością, wyczuwalną nie tylko u Graveyard, ale też w najlepszych momentach dyskografii Troubled Horse czy Horisont, okazał się strzałem w dziesiątkę, nieważne, czy mówimy o dość odważnie nawiązującym do debiutu „Just A Drop”, spaghetti-westernowym „Bright Lights”, czy „Godnatt”, który jako otwieracz jest jednocześnie taką płytą w pigułce i bardzo trafnie sugeruje, czego można się po „6” spodziewać. Warto zauważyć, że w tej bluesowo-nostalgicznej zalewie także pojedyncze bardziej bezpośrednie strzały („Twice”) zyskują sens większy niż jeszcze na „Peace”, gdzie sprawiały wrażenie wrzuconych na siłę i rzemieślniczo ociężałych.
A czy „6” jako całość jest czymś więcej niż wytworem bardzo sprawnego rzemieślnika? Ostatecznie ustaliliśmy, że to raczej powrót do formy, a nie zupełnie nowa jakość. Obejdę to pytanie naokoło: jeśli kiedyś pokochaliście „Hisingen Blues”, a kolejne zakręty kariery Szwedów trochę was do nich zniechęciły, istnieje całkiem spora szansa, że spojrzycie na ten album przychylnym okiem. „6” niby stoi w cieniu tamtej płyty – jak każda po niej – i sporo z niej czerpie, ale jest też na tyle wsobnym i zapatrzonym w siebie nagraniem, że o tanich nawiązaniach do przeszłości nie może być mowy.
Adam Gościniak
(Nuclear Blast, 2023)
zdj. materiały zespołu