Rok 2001 – nu-metal, metal alternatywny i inne nowoczesne odmiany ciężarów są na topie. Slipknot, Deftones czy System of a Down podbijają mainstream, prezentując maksymalnie wsobną twórczość wytyczającą teraźniejszość i przyszłość metalu. Mało kto zawraca sobie głowę tym, że jeszcze dekadę wcześniej podobne sukcesy święcili herosi thrashu, którzy musieli pogodzić się z rzeczywistością i bez dyskusji funkcjonować w niższej lidze. Nawet ci najwięksi – prócz Metalliki oczywiście – przeżywali kryzys popularności. Megadeth czy Slayer zleciały z hal do klubów, a nerwowe poszukiwanie nowej tożsamości, przy odcinaniu się od korzeni, raczej nie zjednały im nowych fanów. Mimo tego gdzieś w oddali tliła się nadzieja, że przed thrashem są jeszcze dobre czasy, że wystarczy jedynie poczekać. Taki Gary Holt z Exodus musiał się nieźle naczekać, lecz warto było.
THRASH OF THE TITANS
Skąd pomysł, by cofnąć się akurat do początku XXI wieku? To właśnie wtedy doszło do wydarzenia, które zapoczątkowało powrót thrashu na salony, choć jego okoliczności absolutnie nie należały do wesołych. 11 sierpnia 2001 roku w San Francisco (a więc stolicy gatunku) odbył się koncert reklamowany jako Thrash of the Titans, nawiązanie do słynnej trasy Clash of the Titans. Tego dnia w Maritime Hall wystąpili weterani wyciągnięci spod ziemi – od Vio-Lence aż po Heathen czy Exodus właśnie. Wszystko to z racji na Chucka Billy’ego z Testament i (w nieco mniejszym stopniu) Chucka Schuldinera z Death. Obaj muzycy walczyli w tym czasie z rakiem, więc skoro skrzyknięcie się dawnej ekipy z Bay Area miałoby im pomóc, to dlaczego nie? Sam pomysł okazał się strzałem w dziesiątkę, a koncert wyprzedał się niedługo po ogłoszeniu. Tak ciepłe przyjęcie dało starej thrashowej gwardii poczucie, że może jednak nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa. Samemu Exodusowi ów występ przyniósł bardzo mocny wiatr w żagle, ale gdyby ktoś pomyślał, że wszystko szło u nich gładko, to grubo by się pomylił.
GORZKIE LATA 90.
Jak wiadomo, lata 90. były prawdopodobnie najgorszym czasem dla prawie wszystkich thrashowych składów. Exodus nie stanowił tu żadnego wyjątku. Na początku tej dekady grupa wydała dwa albumy – „Impact Is Imminent” oraz „Force of Habit”. Oba źle przyjęte, oba zapomniane, przy czym ten drugi po dziś dzień uchodzi za najgorszy krążek w karierze zespołu. – Na „Force of Habit” zdecydowanie posunęliśmy się o krok za daleko. Nawet najwierniejsi fani nas olali, bo chyba za bardzo przywiązaliśmy się do melodyjnego stylu – powie po latach Gary Holt. Cóż, Gary nie pomylił się, bo o ile wspomniany materiał miał swoje momenty, o tyle próba załapania się na groovemetalowy trend po prostu nie wyszła. Mniej więcej rok po premierze wydawnictwa Exodus się rozpadł. – Po pierwszym rozpadzie zespołu po prostu musiałem odsunąć się od sceny, więc przez parę lat wiodłem bardzo zwyczajne życie. Dopiero w okolicach rozwodu z żoną i powrotu do działalności w 1997 roku wszystko zaczęło się zmieniać.
KŁODY POD NOGI, NADZIEJA W TLE I ŚMIERĆ
Owszem, Gary, wszystko zaczęło się zmieniać, ale łatwo nie było. W 1997 roku Holt, Rick Hunolt, Tom Hunting i Paul Baloff, czyli 80% klasycznego składu Exodus, podali sobie ręce i zdecydowali się na zagranie paru koncertów. Wyszedł z tego live album „Another Lesson in Violence”, ale to tyle. Już w 1998 r. grupa znowu leżała w grobie – głównie z racji na trwający konflikt ze swoją wytwórnią, Century Media. Kolejne aktywności nastąpiły dopiero trzy lata później, przy okazji wspomnianego Thrash of the Titans. Pamiętacie, jak wyżej pisałem, że ten występ dał Exodusowi wiatr w żagle? Tak było – formacja zaczęła nieśmiało koncertować w rodzinnych okolicach, a ponadto zabierała się do nagrania nowej płyty. Niestety kostucha wyszła z innego założenia, ponieważ 2 lutego 2002 roku Paul Baloff zmarł na skutek udaru. W związku z tym do składu zwerbowano kolejnego dawnego znajomego, Steve’a „Zetro” Souzę, który jest równie istotnym wokalistą w historii grupy, mającym wtedy na koncie zdzieranie strun głosowych na wszystkich krążkach Exodus prócz debiutu. Sam powrót legendarnego frontmana został zorganizowany dość spontanicznie i z zaskoku. Holt wspomina tę sytuację w następujący sposób: Kiedy zadzwoniłem do niego i zaproponowałem mu, aby wrócił do nas na parę koncertów, akurat był z rodziną w drodze do Disneylandu. Powiedziałem mu, że jak już odhaczy Space Mountain, to fajnie by było, gdyby chciał do nas dołączyć. Zgodził się. Myślicie, że od tamtej pory wszystko działało jak w zegarku? Zupełnie nie.
NOWE ŻYCIE I PREMIERA „TEMPO OF THE DAMNED”
Mimo uroczej historyjki z Disneylandem w tle Zetro wcale nie był zbyt entuzjastyczny co do powrotu w szeregi Exodus na stałe. – Między 2002 a 2004 r. Souza zdążył wrócić do zespołu, na chwilę z niego odejść, a potem znów wrócić. Nie dziwię mu się. Miał normalną pracę i rodzinę do utrzymania na głowie, więc nie chciał powierzać swojej przyszłości w ręce kolesi będących w marnym położeniu życiowym – wspomina Gary Holt. Gitarzysta wiedział, że to dobry moment, by wyjść z bagna, w którym trwał wraz z resztą załogi. Pożerające go uzależnienie od metamfetaminy czy innych używek musiało zostać wyeliminowane. Niedługo przed wydaniem „Tempo of the Damned” lider zespołu podzielił się dobrymi wieściami nt. swojej walki z nałogami: Zdarza mi się napić, ale nie zażywam już żadnych narkotyków od 16 miesięcy. Bez tego ta płyta mogłaby nie powstać. Dotknąłem dna, lecz się od niego odbiłem. No i proszę, jak na pstryknięcie palca dna już nie było. „Tempo of the Damned” ukazało się 2 lutego 2004 roku (akurat w drugą rocznicę śmierci Baloffa), ale paradoksalnie trzeba było poczekać, aż zostanie doceniona. Niedługo po puszczeniu w świat krążek nie rozchodził się w oszałamiających nakładach i nie wzbudził wielkiego zainteresowania Exodusem, mimo dobrych recenzji. – Gdy ruszaliśmy w trasę, wiedzieliśmy, że będziemy musieli zapracować na frekwencje na koncertach. Przeszłość nie ma znaczenia, liczy się tylko tu i teraz. Póki co nie przychodzi na nas ogrom ludzi, ale nie jest najgorzej – zauważył Holt, kiedy zaczynali objeżdżać USA w ramach promocji albumu. Na szczęście ziarno zostało zasiane i powoli przynosiło coraz obfitsze plony. Nic dziwnego, na tym materiale formacja osiągnęła szczyt formy. Czy to za sprawą singlowego „War Is My Shepherd”, czy potężnego „Blacklist” rzuconego na otwarcie – Exodus kąsał jak szalony. Wystarczyło urozmaicić budowany w latach 80. styl o odpowiednio nowoczesne brzmienie i piosenki śmigały jak na zawołanie. Teraz tylko weź to wypromuj…
POWOLNY SUKCES I POŻAR W AUTOBUSIE
O ile w Stanach Zjednoczonych grupa musiała zapracować na swój status, o tyle w Europie przyjęto ją z otwartymi rękoma. Na klubowe koncerty Exodus na Starym Kontynencie przychodziły setki, a czasami nawet tysiące fanów, przy czym w sezonie letnim odhaczyli także sporo festiwali. „Tempo of the Damned” zaliczała coraz lepsze wyniki sprzedażowe i dodatkowo świat w końcu obiegł renesans thrash metalu. Młode kapele wyrastały jak grzyby po deszczu, a zasłużeni pionierzy gatunku doświadczali powrotu dawno utraconej popularności. Co ciekawe, o ile europejska odnoga trasy zagwarantowała zespołowi masę miłych wspomnień, o tyle po drodze pojawiło się parę nieprzyjemnych sytuacji. Jedna z nich była wręcz przerażająca. – Jechaliśmy z Rzymu do Bergamo i nagle obudziły mnie kłęby dymu wewnątrz naszego busa. Obróciłem się i zobaczyłem, że cała tylna część pojazdu stała w płomieniach. Bardzo niefajne doświadczenie – opowiadał Holt. Po drodze pojawił się także incydent z pięcioma pękniętymi oponami, lecz to można było przełknąć. Dosłownie chwilę później Gary i koledzy musieli zmierzyć się ze znacznie istotniejszym problemem.
ODEJŚCIE ZETRO, CO DALEJ?
Mamy 10 września 2004 roku – Exodus stopniowo odbudowuje swoją pozycję, wszystko wydaje się działać, jak należy, a w dodatku następnego dnia startuje trasa po Ameryce Południowej. I tu nadchodzi moment, gdy plany zespołu znów ulegają drastycznej zmianie, ponieważ jego szeregi opuszcza Zetro. Zanim formacja znalazła stałe zastępstwo za poprzedniego frontmana, a więc Roba Dukesa (który pełnił rolę wokalisty przez dziesięć lat, aż do kolejnego powrotu Souzy) musiała łatać dziury na różne sposoby. Pierwszy koncert wspomnianej trasy za sitkiem obsadził Matt Harvey z Exhumed, a kolejnymi zajął się Steev Esquivel z Defiance. Ale czy było to coś nieprzewidywalnego? W gruncie rzeczy odejście Souzy wisiało w powietrzu prawie od początku. Rodzina na karku, pełnoetatowa praca… Trudno łączyć te aktywności z intensywną grą w zespole. – Byłem w opłakanym stanie jako człowiek, co zdecydowanie nie pomaga, gdy grasz w zespole, bo ciągniesz za sobą pozostałych jego członków – mówi Souza. – Mój powrót do Exodus na początku XXI wieku był trudny. Nie byłem na to przygotowany, czułem się nie najlepiej, a do tego miałem rodzinę, o którą się martwiłem. Słabe połączenie – tak opisywał swoją decyzję sam zainteresowany. Ale nawet tak duży cios nie powstrzymał grupy przed dalszymi działaniami. Renesans thrashu wciąż trwał w najlepsze, już w 2005 roku zespół wydał kolejną płytę, „Shovel Headed Kill Machine”, i znowu na dobre wszedł do metalowej ekstraklasy.
KONCERT W POLSCE
Exodus na żywo to absolutna miazga czaszki i thrash na 110%, więc pamiętajcie że 8 sierpnia złapiecie ich w Polsce z deathmetalowymi legendami z Deicide. Koncert odbędzie się w stołecznej Progresji i radzimy go nie ominąć, bo będzie to wydarzenie z gatunku zabójczych. Bilety na występ złapiecie TUTAJ.