Końcówka lat 80. to złoty moment w historii thrash metalu. Metallica powoli ruszała na stadiony, reszta Wielkiej Czwórki wyprzedawała duże hale – a mowa wyłącznie o USA, gdzie nawet drugoligowcy radzili sobie wówczas wyjątkowo przyzwoicie. W innych zakamarkach świata sprawy również miały się dobrze. Sepultura nagrała „Beneath the Remains” i podbiła świat, wychodząc z brazylijskiej dżungli. W Wielkiej Brytanii też dużo się działo – Xentrix dopiero co wydał świetnie przyjęty debiut, a Onslaught spakował się do grobu kontrowersyjnym „In Search of Sanity”. Duńskie Artillery wciąż promowało dobrze odebrany w Europie „Terror Squad”. Pestilence puściło w świat wyraźnie thrashowy debiut, „Malleus Maleficarum”, by ledwie rok później przejść na stuprocentowo deathmetalową pozycję za sprawą „Consuming Impulse”. Messiah obrażał papieża, demonstrując przy tym majestatycznego misia polarnego i zachęcając jednocześnie do noszenia czapki w zimowe mrozy. A co w tym wszystkim z Niemcami?
BARBARZYŃCY PROSTO Z NIEMIEC
Celowo o nich nie wspomniałem, bo przecież Niemcy – obok USA oczywiście – zawsze byli największymi gwiazdami na thrashmetalowej mapie. Ale ich styl, zwłaszcza w najwcześniejszych stadiach działalności większości składów, był inny. Gdy Amerykanie z reguły eksponowali mniej lub bardziej melodyjną twarz nurtu, nasi zachodni sąsiedzi szli w pełną, nomen omen, agresję. Jasne, takie „Darkness Descends” czy „Eternal Nightmare” nie są może najbardziej przyswajalnymi albumami, lecz jeśli zestawimy je z niemal blackmetalowymi debiutami Sodom, Destruction lub Kreator właśnie, to od razu widać, kto był dzikszy. Należy jednak pamiętać, że nawet teutońscy barbarzyńcy z czasem nieco okrzepli. Bohaterowie tego tekstu wyszli na tym najlepiej, przede wszystkim za sprawą „Extreme Aggression”.
DOBRE I ZŁE STRONY PRZERAŻAJĄCEJ PEWNOŚCI
W 1987 roku Kreator znalazł się w pozycji, o której pozostałe europejskie thrashowe zespoły mogły wyłącznie pomarzyć. Jeszcze przed premierą „Pleasure to Kill” mieli na koncie ledwie pięć występów, a tuż po niej pojawiły się europejskie trasy i narastające zainteresowanie ich twórczością. Narastające do tego stopnia, że Petrozza i koledzy wybrali się na tournée po USA – jako support Voivod. Niemiecka załoga najpewniej poczuła, że trzeba kuć żelazo, póki gorące i we wspomnianym 1987 r., ledwie dziesięć miesięcy po premierze „Pleasure to Kill”, zaprezentowała „Terrible Certainty”. Niby czasu nie minęło zbyt wiele, aczkolwiek muzycznie grupa zmieniła się tak, jakby pracowała nad nówką przynajmniej parę lat. Okazało się, że Kreator znudził się brutalną jatką, więc zamiast dociskać poziomy intensywności do maksimum, obrał nową taktykę. Agresja została, ale doszły do niej liczne zmiany tempa, dużo kombinowania w strukturach kompozycji oraz czająca się gdzieś w oddali przebojowość. Czysto estetycznie „Terrible Certainty” to po prostu punkt przejściowy między starym a nowym, lecz pod innymi względami ów krążek był dla Kreatora jak rozbicie banku.
Numer „Toxic Trace” regularnie gościł na MTV, a zespół przeniósł się z pozycji supportu do headlinera, koncertując w nieskończoność. Niemniej, mimo sukcesu komercyjnego, grupa była średnio zadowolona z efektów. Świeżo po premierze „Extreme Aggression” Petrozza podzielił się następującymi refleksjami nt. poprzednika: Wydaje mi się, że na „Terrible Certainty” staraliśmy się aż za mocno. Teraz nie czujemy potrzeby, by zapełniać piosenki niepotrzebnymi dodatkami. I faktycznie, album z 1989 roku to pokaz samego konkretu.
KOCHAM CIĘ JAK AMERYKĘ
USA – te trzy litery są jednymi z najważniejszych, jeśli chodzi o wszystko dookoła „Extreme Aggression”. Powodów jest kilka, ale przede wszystkim: to pierwszy album, który Kreator nagrywał z amerykańskim producentem. Warto dodać, że nie byle jakim, bo Randym Burnsem, który siedział za heblami podczas sesji nagraniowych „Peace Sells… But Who’s Buying?” Megadeth, „Seven Churches” Possessed oraz trzech pierwszych płyt Nuclear Assault. Słowem – ekspert od thrashu. Szybko okazało się jednak, że nie daje sobie rady poza własną strefą komfortu, a więc USA właśnie. Docelowy plan prac studyjnych nad „Extreme Aggression” był taki, że Burns przylatuje do Niemiec, robi swoje, a następnie wraca do siebie. I faktycznie, producent nawiedził Europę, lecz nie był zadowolony z efektów. Jak sam wspomina po latach: Od początku nie podobał mi się fakt konieczności nagrywania w Niemczech, nalegała na to wytwórnia – tłumaczy zainteresowany. – Może okazałem się słabeuszem, ale nie potrafiłem dopasować się do warunków niemieckiego studia, brakowało mi narzędzi do pracy, a do tego samo brzmienie niezbyt mnie satysfakcjonowało. W związku z tym kwartet z Essen musiał spakować walizki i przelecieć na drugą stronę oceanu. Tam album nagrano już bez większych komplikacji.
No i kolejna rzecz z USA – nie sposób było nie zauważyć, że Kreator robi się coraz popularniejszy na ziemiach Wuja Sama. Właśnie dlatego „Extreme Aggression” zostało wydane, jako ich pierwszy album, także przez amerykańskiego wydawcę, Epic Records. Ta decyzja od razu przyniosła owoce. Puszczony na wiodącego singla i opatrzony teledyskiem „Betrayer” od razu wleciał na stałą rotację w MTV. Zresztą, nagranie klipu do najprostszych nie należało. Jak wiadomo, część wideo obejmują najróżniejsze ujęcia zespołu z Akropolu, nagrane akurat przed koncertem w Grecji. Mówiąc delikatnie, wejście na ten teren nie było w stu procentach legalne, dlatego thrasherzy i ekipa filmująca musieli wykazać się sprytem. W wywiadzie udzielonym legendarnemu „Headbangers Ball” Petrozza objaśniał, skąd ten chaos: Nie uzyskaliśmy pozwolenia na filmowanie w Akropolu, więc się tam włamaliśmy. Mieliśmy bardzo mało czasu, a gdyby policja nas złapała, byłoby ciężko, więc zrobiliśmy, co było do zrobienia i zwialiśmy. Balansowanie na granicy legalności przyniosło dobre skutki, ponieważ piosenka okazała się hitem – jednym z największych w bogatej płytotece Kreator.
PROMOCJA I SUKCESY
Jak łatwo się domyślić, od razu po premierze albumu grupa znów ruszyła w trasę po Ameryce, która okazała się sporym sukcesem. Większość koncertów była wyprzedana. Europejskie wojaże również się udały, co całkiem nieźle pokazuje album koncertowy „Extreme Aggression Tour 1989/’90 (Live in East Berlin)”. W relacjach z występów Niemców w tamtym czasie można było przeczytać, że pod barierkami dominują przede wszystkim wygłodniałe metalu nastolatki i że nigdy wcześniej nie byli tak głośni oraz dzicy na żywo. Nic dziwnego z tą dziczą, bo biorąc pod uwagę tematykę płyty, brak werwy w odgrywaniu jej na żywo byłby wielkim minusem. – Wszystkie piosenki traktują o ekstremalnej agresji zawartej w tytule albumu. Nie jest to koncept album, ale całość w jakiś sposób nawiązuje do tytułowej frazy – tłumaczy Petrozza. – Bardzo chcieliśmy, aby materiał po równo opowiadał o dobrych stronach agresji, jak na przykład muzyce, ale tych złych również, czyli o przemocy. Te mroczniejsze wątki do tej pory robią wrażenie: „Nothing Will Last” zahacza o temat ulotności życia i ignorancji ludzkości w związku z nią, przy czym „Bringer of Torture” to piosenka nt. znęcania się nad dziećmi, chora rzecz – kończy Mille. Mając na tapecie takie wątki, trzeba wypadać przekonująco na scenie, a Kreator jak najbardziej wypadał.
Wspomnienia z tego czasu definitywnie należą do przyjemnych – i według fanów, i według samego zespołu. Petrozza, mimo tego że nie należy do zbyt sentymentalnych osób, podsumowuje ten okres następująco: Era „Extreme Aggression” była naprawdę ekscytująca. Mieliśmy w końcu własnego busa na trasy, na koncerty przychodziło mnóstwo ludzi, a do tego współpracowaliśmy z dobrym promotorem, dzięki któremu udzieliłem chyba z tysiąc wywiadów. Bardzo nam to pomogło.
SZCZYT SZCZYTÓW, A POTEM PRZEPAŚĆ
Nie dość, że wielu fanów Kreatora uznaje „Extreme Aggression” za ich najbardziej udany album, to jeszcze jest to domknięcie złotej ery zespołu. Może nie wydawniczo, bo o rok młodsza „Coma of Souls” również trzyma wysoki poziom, ale biznesowo i popularnościowo już owszem. Niedługo potem grupa zaczęła mieć poważne problemy z amerykańskim i europejskim wydawcą, którzy jeszcze przy „Extreme Aggression” byli zupełnie luźni i ugodowi. Do tego dochodzi eksperymentalny okres wydawniczy przypadający na lata 1992-1999. Nie oszukujmy się, dziś słuchacze doceniają pozycje rzędu „Renewal” czy nawet „Endorama”, ale w momencie premiery – nawet mimo ciepłych recenzji tu lub tam – byli nimi rozczarowani. Nie jest tajemnicą, że w latach 90. akcje Kreatora poszybowały w dół, a zespół znalazł się w dołku. Dopiero nagrane w 2001 roku „Violent Revolution” było przepustką do powolnego powrotu na szczyt, aczkolwiek to już zupełnie inna historia…
KREATOR W POLSCE
Nie trzeba podkreślać, że w Polsce Kreator zawsze miał się dobrze. Potwierdził to choćby ich tegoroczny występ na Mystic Festival, ale jeśli jeszcze wam mało, Mille Petrozza wraz z ekipą zagrają 11 grudnia w katowickim Spodku. Ich towarzyszami będą Anthrax i Testament – trudno o lepszy zestaw w kategorii thrash metalu. Nie zastanawiajcie się, bierzcie bilety, bo kto wie, kiedy znów dojdzie do podobnego wydarzenia. Znajdziecie je TUTAJ.