W końcówkę drugiego tysiąclecia Nevermore wchodzi jako zespół z ukształtowanym i – wydawałoby się – niemożliwym do mocniejszego tknięcia stylem. Trzymają się w obrębie klasycznego metalu, ale mimo tego trudno wrzucić ich do jednego wora. Teoretycznie (głównie ze względu na korzenie sięgające czasów Sanctuary) wywodzą się ze świata amerykańskiego power metalu. Do tego gęsto czerpią z thrashu. Zdradzają ich także progresywne aspiracje, a nawet subtelnie podawane inspiracje z nietypowego w takim położeniu świata gotyckiego rocka czy post-punka. O ile na debiutanckim „Nevermore” sprawiają wrażenie nieco niezdecydowanych i nieopierzonych, o tyle kolejne w peletonie EP-ka „In Memory”, „The Politics of Ecstasy” i najbardziej rozdzierające „Dreaming Neon Black” potwierdzają ich status składu charakterystycznego, trudnego do porównania z kimkolwiek innym. Ale po kolei.
KLASYCZNY METAL W LATACH 90.? NIC FAJNEGO
Nevermore nie powstaje w najlepszym czasie dla entuzjastów klasycznego metalu. Znaczny wycinek lat 90. to dominacja grunge’u, który detronizuje ciężarowców. Heavy- czy thrashmetalowe składy albo schodzą do głębokiego podziemia, albo rozpaczliwie zmieniają styl, próbując utrzymać ciężko wypracowaną popularność, albo się rozpadają. Ostatni scenariusz spotyka adeptów amerykańskiego power metalu z Sanctuary, którego trzonem są późniejsi założyciele Nevermore, czyli Warrel Dane i Jim Sheppard. Razem z nimi nowy skład formuje młodziutki gitarzysta, Jeff Loomis, który dosłownie rykoszetem załapuje się na ostatnie tchnienia wspomnianej wcześniej formacji. O ile Sanctuary na debiutanckim „Refuge Denied” i kolejnym „Into the Mirror Black” radzą sobie bardzo dobrze, o tyle rzeczona grunge’owa eksplozja wszystko rujnuje. – Paru chłopaków z Sanctuary przyjaźniło się z członkami Alice in Chains i zupełnie nagle zmienili się nie do poznania. Zachciało im się być gwiazdami rocka. Nalegali, by ukierunkować nasze piosenki na bardziej melodyjne, radiowe tory – wspomina na przełomie wieków Dane. – Teraz znów jesteśmy przyjaciółmi, ale cieszę się, że mam ten etap za sobą – dodaje. Sformowane w 1992 roku Nevermore to więc podróż od samego początku. Budowanie sieci kontaktów, nagrywanie płyt i próby zjednania sobie słuchaczy. Estetyka formacji, mimo że również ukuta w korzeniach amerykańskiego power metalu, sprawia wrażenie odmiennej od poprzedniego zespołu. To numery agresywniejsze, mroczniejsze, bliższe thrash metalowi, a jednocześnie bardziej poetyckie i progresywne. Czyli co? Niemodna muzyka, lecz dodatkowo podana w wymagającej formie? To nie może się udać, ale jednak powolutku Nevermore wychodzi z piwnicy. Niezły debiut daje im rozgłos, a podbija go trasa z Death. EP-ka „In Memory” ukazuje fermentujący styl, a „The Politics of Ecstasy” ostatecznie udowadnia, że nie są to kolesie z łapanki.
IDZIEMY PO SWOJE
Przed premierą trzeciego krążka, „Dreaming Neon Black”, Nevermore mają na koncie sporo koncertów – z czego niemałą część w Europie, przede wszystkim w Niemczech, które stają się ich pierwszą poważną bazą fanów. Po wydaniu tego materiału Amerykanie podwijają rękawy i cały rok 1999 oraz większą część dwutysięcznego spędzają w trasie. Cierpliwie przecierają szlaki. Czasami grają w pełnych klubach, czasami są jednymi z nielicznych osób widocznych na sali podczas własnego występu. Na horyzoncie majaczą już informacje o premierze nowego długogrającego wydawnictwa. O płycie, która ma stanowić dla nich swoiste być albo nie być. Warrel Dane zapytany w tamtym czasie, czy łatwo jest rozkręcić nowy zespół na gruzach starego, nie ma wątpliwości, że to ciężka orka. – To bardzo trudne. Co prawda udało nam się zaistnieć dzięki Sanctuary, ale przez cały czas zmagaliśmy się z poważnymi problemami wewnątrz kapeli. Niemniej teraz myślę, że w końcu odzyskujemy rozpęd, którego doświadczyłem, gdy ukazało się „Into the Mirror Black”. Jednak nie było łatwo – peroruje muzyk. Intensywny trasowy cykl z końcówki millenium przerywają intensywne studyjne prace nad nowym materiałem i w końcu jest. Czwarty pełniak załogantów z Seattle, „Dead Heart in a Dead World”, zasila sklepowe półki 17 października 2000 roku i przynosi wiele zmian, a prócz nich ciekawy cover – „The Sound of Silence” z repertuary Silence & Garfunkel. Pamiętacie, jak tę ikoniczną piosenkę przerabiali Disturbed? To wyobraźcie sobie to samo, lecz obrócone o 180 stopni – zagrane na maksymalnym przesterze, z deathmetalową wręcz żarliwością. Warrel chciał scoverować rzeczonego klasyka już w czasach Sanctuary i w końcu przytrafiła się okazja idealna. – Nasza interpretacja „The Sound of Silence” jest tak zniekształcona, że mało kto w to uwierzy – oświadcza śmiało wokalista jeszcze przez wiele lat po premierze albumu.
SKĄD TYLE ZMIAN?
Wcześniejsze krążki Nevermore były od siebie różne, ale każdy z nich naturalnie wynikał z poprzedniego. Grupa systematycznie dodawała nowe elementy, nie rezygnując z podstawowych elementów swojego brzmienia. „Dead Heart in a Dead World” sprawia wrażenie wyrzucenia przeszłości do kosza. No, może nie całkowicie ale jednak. Przede wszystkim – brzmienie. To już nie jest to surowe, okołothrashowe łupanie, tylko monolityczna, klinicznie czysta i potężna produkcja sugerująca, że za chwilę wchodzimy w nowy wiek pełną parą. Do tego kolejna rewolucja w postaci zwiększonej dawki ciężaru. Loomis przerzucił się z sześciu na siedem strun, a efekty tego posunięcia słyszymy już od razu, dostając w twarz hitowym „Narcosynthesis”. – Z dnia na dzień staliśmy się drugim Kornem i Meshuggah – żartobliwie zauważa artysta. Żarty żartami, ale akurat trzeba przyznać, że gdyby nie Meshuggah, blondwłosy wirtuoz najpewniej nie poszedłby w tym kierunku. – Kocham ten zespół i właśnie z powodu tej miłości zdecydowałem się na siedem strun. Uwielbiam brzmienie ich gitar, zwłaszcza w niższych tonach – przyznaje muzyk. – Pierwsza siedmiostrunówka, na której grałem, została wykonana przez mojego przyjaciela lutnika i już od wejścia wiedziałem, że dzięki niej wszystko huczy tak intensywnie jak nigdy przedtem – kończy z dumą. Ta zmiana jest dla Nevermore nowym otwarciem. We wspomnianych „The Sound of Silence” czy „Narcosynthesis” czwórka metalowców z Seattle brzmi niemalże ekstremalnie. Ale mamy też drugą stronę monety. Formacja ma w sobie więcej żaru, przy czym także więcej… słodyczy. Balladowe „The Heart Collector”, „Believe in Nothing” czy „Insignificant” pokazują ją od nieznanej wcześniej strony. Te przebojowe sekwencje rzewnych akordów i wzniosłe refreny to standardy godne list przebojów i bardzo słusznie, bo nigdy wcześniej grupa nie miała tak silnych piosenek w swoim arsenale. Zauważają to wszyscy – od słuchaczy po recenzentów. – Często słyszymy, że ta płyta jest bardziej przebojowa od poprzednich – przyznaje chwilę po premierze krążka Warrel Dane. – Ale w ogóle tego nie planowaliśmy. Kiedy tworzymy muzykę, dajemy jej płynąć, nie wchodzimy do studia z żadnym nastawieniem czy odgórnie narzuconym celem – zapewnia. Jak wiemy, różnie to bywa z fanami, których ulubiony zespół zmienia się nie do poznania, ale w przypadku Nevermore lifting formuły działa książkowo. Dziennikarze rozpływają się nad najlepszym songwritingiem w historii zespołu, metalowcy z całego świata zresztą podobnie. A dalej jest tylko lepiej.
UPRAGNIONY SUKCES U BRAM
Niespełna miesiąc po premierze „Dead Heart in a Dead World” Nevermore ruszają w trasę koncertową i nie ociągają się z niczym. W ciągu niespełna dwóch lat zaliczają ponad 120 występów, a większośc z nich to sztuki z gatunku – jakby to powiedzieli Anglosasi – one for the books. Muzycy nie kryją swojej radości. – Nigdy wcześniej nie koncertowaliśmy tak gęsto. Podczas tej trasy odwiedziliśmy jedenaście nowych miejsc, w których nigdy wcześniej nie byliśmy. Pojechaliśmy m.in. do Rumunii i to było czyste szaleństwo – opowiada Loomis. – Było tam około trzech tysięcy ludzi i po prostu nie mogłem uwierzyć w tak spektakularną frekwencję. Myślę, że mieli tam ostatni duży koncert tego typu jakieś trzy lata temu, kiedy przyjechało do nich Iron Maiden, więc chyba łatwo się domyślić, że prawdopodobnie byli bardzo głodni metalu i dlatego pojawiło się tyle osób – sumuje artysta. Hype dookoła Nevermore rośnie i rośnie. Wydany w dwutysięcznym roku materiał zbiera same laury, a w branżowych magazynach tytułuje się go albumem miesiąca, albumem roku, albumem dekady… Przekłada się to także na wyniki sprzedażowe. – W samych Niemczech rozeszło się mniej więcej 50 tysięcy egzemplarzy – informuje Loomis rok po premierze. W USA wyniki sprzedażowe również sięgają tych okolic. Materiał po dziś dzień pozostaje najlepiej sprzedającym się w historii grupy i jednym z najwyżej cenionych od strony artystycznej. Nie jestem tym specjalnie zaskoczony. Za takie bangery jak „Inside Four Walls” czy „Believe in Nothing” należą się wyłącznie laury.
REAKTYWACJA – CO DALEJ?
Przesuwamy się w czasie do teraźniejszości. Nevermore po „Dead Heart in a Dead World” odhaczyli jeszcze trochę sukcesów, głównie za sprawą majestatycznego „This Godless Endeavor”, ale za kulisami wcale nie było różowo. Zespół wyniszczała choroba alkoholowa, kłótnie i wewnętrzne napięcia, a wszystko – w atmosferze wielkiego konfliktu – runęło ostatecznie w 2011 roku. Sześć lat później zmarł Warrel Dane, więc szanse na ewentualny powrót legły w gruzach… ale jednak nie! Przed paroma tygodniami Jeff Loomis i Van Williams ogłosili, że przywracają Nevermore do życia, a do tego rozpoczęli casting na stanowisko wokalisty i basisty. Jim Sheppard nie został włączony w to przedsięwzięcie i o ile jego żona była tym oburzona, o tyle on sam – mimo że nie krył rozczarowania – życzył chłopakom wszystkiego dobrego. Życzymy także i my. Nawet ostatnia płyta Amerykanów, tak sobie przyjęta „The Obsidian Conspiracy”, ma świetne momenty, dlatego wierzymy, że przed nimi jeszcze wiele dobrego. Niech strzelą czymś ciężkim i emocjonalnym, dokładnie tego chcemy!