Historia Alice in Chains w okresie zaczynającym się na „Dirt”, a kończącym właśnie na „Alice in Chains” nie jest najweselsza na świecie. Z jednej strony załoga z Seattle osiągnęła szczyty rozpoznawalności i nagrała materiały, które nawet trzy dekady po premierze uchodzą za jedne z wybitniejszych wydanych w ostatnich latach XX wieku. Z drugiej – zespół pędził ku autodestrukcji. Uzależnienia (zwłaszcza to heroinowe Layne’a Staleya) niszczyły piekielnie utalentowany skład, a płyta z trójnogim psiakiem stanowiła apogeum niedoli. Ale po kolei.
PROBLEM NA PROBLEMIE
Jak zdążyłem wspomnieć, Alice in Chains nie nagrywali tej płyty w pełni sił. Proces twórczy rozciągał się niemiłosiernie, nagrywki również. Cały zespół mierzył się z wewnętrznymi demonami, ale batalia wokalisty, Layne’a Staleya, z heroiną była najcięższa i najbardziej widoczna. Media i słuchacze spekulowali, czy wokalista w ogóle żyje – w 1994 roku pojawiły się nawet plotki, że muzyk zmarł na AIDS. Frontman często nawet nie stawiał się w studiu lub przychodził tam, kiedy akurat miał ochotę. Wyniszczenie artysty wywołane nałogiem było coraz wyraźniejsze. Co prawda nagrany na potrzeby promocji krążka żartobliwy dokument „The Nona Tapes” ukazywał kwartet w pozornie jajcarskiej i wesołej prezencji, lecz rzeczywistość wyglądała odmiennie. Alice in Chains znaleźli się nad przepaścią, a upadek z urwiska wydawał się wyłącznie kwestią czasu. Nic dziwnego, że poskutkowało to tak depresyjną i mroczną płytą – nawet jodłowane fragmenty „Nothin’ Song” nie wyprowadzają słuchacza z bagna.
BEZ ŚWIATEŁKA W TUNELU
„Alice in Chains” jest zdecydowanie najsmutniejszą płytą zespołu. Nie żeby wcześniejsze były wesołe, ale o ile poprzednie materiały obrazowały równię pochyłą, o tyle eponimiczny album brzmi jak dobicie do dna. I nie chodzi nawet o rozrywające serce emocje, a obojętność. Nikt nie pisał tej muzyki na kolanie, oczywiście, lecz między nutkami przebija poczucie, że muzycy jadą na ostatkach paliwa; że wiedzą, jaki będzie koniec. Marazm wydaje się słowem najlepiej opisującym te piosenki. Nawet, gdy tempo wzrasta – jak na przykład w „So Close” – poziom szarówki wcale nie maleje. Otwierające „God Am” dźwięki opalanej lufy z crackiem są w tym wszystkim do bólu wymowne. Mimo tego trzeci długogrający album Alice in Chains ma w sobie mnóstwo pasji i szczerości. Wszystkie te nakładające się na siebie ciemne barwy są przekonujące. Widać, że grupa nie kryła się tu ze swoim stanem, tylko wywaliła flaki na wierzch. Absolutnie się przy tej płycie nie uśmiechniecie, lecz całkiem możliwe, że przeżyjecie oczyszczenie. Taki ładunek negatywnych wibracji jest wręcz katartyczny.
NIEDOSKONAŁOŚCI
Wielu słuchaczy – choć oczywiście nie wszyscy – wskazuje „Alice in Chains” jako najsłabszą z klasycznych płyt zespołu. W jakiś sposób to rozumiem, nawet bardzo. Na próżno szukać tutaj monumentalnej energii „Dirt”. Gatunkowe krzyżówki i entuzjazm z „Facelift”? Też o tym zapomnijcie. Intymna aura „Jar of Flies”, nawet mimo paru balladowych numerów, również na tym albumie nie występuje. Całość brzmi dziwnie, bez produkcyjnej potęgi, wszystko ma wydźwięk raczej rockowy niż metalowy, mimo że przez znaczną większość utworów przewijają się doommetalowe riffy – znacznie bardziej doomowe niż wcześniej. Do tego mamy też za długie sekcje, niższy poziom energii… Paradoksalnie wszelkie niedoskonałości są w moich oczach atutami krążka. Gdy wiemy, w jakim stanie znajdowali się jego twórcy, domyślamy się przecież, że musiało to wpłynąć również na songwriting. Czysto obiektywnie przydałby się temu wydawnictwu pewien lifting, lecz sam niczego bym w nim nie zmieniał. Dobijający i pełen rysek charakter ostatniej dużej płyty Amerykanów w latach 90. jest do bólu przekonujący.
W OBJĘCIA ŚMIERCI
Nagrywana w bólach „Alice in Chains” ukazała się 31 października 1995 roku i… była wielkim hitem. Materiał zadebiutował na 1. miejscu listy Billboard 200 (pierwsze takie osiągnięcie Alice in Chains, jeśli chodzi o pełnoprawne albumy), muzycy mieli ustawioną trasę z Kiss, ale niestety to na tyle z dobrych wieści. Oprócz legendarnego akustycznego koncertu – który znamy oczywiście jako „Unplugged” – i paru jednorazowych pokazówek w ramach talk-shows zespół dał zaledwie cztery występy. Po ostatnim z nich Staley trafił do szpitala ze względu na drastycznie pogarszający się stan zdrowia. Zespół w zasadzie powoli umierał. Layne stopniowo przegrywał walkę z narkotykami, pozostali członkowie również walczyli ze swoimi nałogami, a poza tym angażowali się w inne projekty. Po „Unplugged” skład wydał zaledwie trzy kompilacje. Wszystko ostatecznie się domknęło, gdy 5 kwietnia 2002 roku udręczony wokalista zmarł w wyniku przedawkowania kokainy i heroiny. Dopiero trzy lata później Alice in Chains rozpoczęło przymiarki pod reaktywację, która ostatecznie okazała się sukcesem, a załoga funkcjonuje po dziś dzień. Od 2006 aż do teraz za mikrofonem stoi William DuVall, z którym Alicja wydała „Black Gives Way to Blue”, „The Devil Put Dinosaurs Here” i „Rainier Fog”.
„Alice in Chains” jest nieoszlifowaną i niedocenioną perłą w katalogu najcięższego zespołu wchodzącego w skład Wielkiej Czwórki z Seattle. Można jej nie lubić, można mieć do niej zastrzeżenia, ale trzeba przyznać, że trudno o coś bardziej przygnębiającego. Idealny krążek na dobicie się w te listopadowe dni. Słuchacie na własną odpowiedzialność.