„Jar of Flies”, czyli pozorny spokój w oceanie niepokoju

Dodano: 14.08.2024
Formatywne lata Alice in Chains kojarzą się z niepokojem, kostuchą czyhającą za rogiem i problemami przyćmiewającymi jakiekolwiek sukcesy. Przed i po premierze „Jar of Flies” wcale nie wygląda to inaczej. Jak więc prezentuje się historia powstania jednej z najwybitniejszych EP-ek w dziejach rocka?

Wyobraźcie sobie, że macie zespół, który odnosi sukces za sukcesem. Debiutancki album sprzedaje się świetnie, wydana dwa lata później EP-ka utwierdza waszą pozycję, a druga płyta z dnia na dzień nadaje wam status bogów. Można by pomyśleć, że każdego w takiej sytuacji rozpiera radość. Na pewno nie członków Alice in Chains. Albo inaczej – niewykluczone, że Jerry’emu Cantrellowi i spółce bez wątpienia towarzyszą miłe chwile, lecz obok nich piętrzy się cały stos problemów do pokonania. Ego, wewnętrzne demony oraz batalia z uzależnieniami… Jak tu się cieszyć, gdy promienie słońca co chwilę przesłaniają czarne chmury? Całkiem możliwe, że w 1993 roku członkowie zespołu postrzegają swoje położenie dokładnie w taki sposób, a przecież niedługo potem ma się zrobić jeszcze gorzej, ale to już temat na inną historię. Zostajemy więc przy początku 1993 r. W szeregach Alice in Chains dochodzi do przewietrzenia. Można by pomyśleć, że to początek dominacji dobra, samych fajnych rzeczy, choć wcale tak nie jest.

ŻEGNAJ MIKE, WITAJ MIKE!

Jest 22 stycznia. Alice in Chains właśnie zagrało koncert w Rio De Janeiro. Okazuje się, że to ostatni występ w legendarnym składzie znanym z „Facelift” czy „Dirt”. Grupę opuszcza Mike Starr. To pożegnanie nikogo specjalnie nie dziwi. Powiedzieć, że basista nie należy do najbardziej ułożonych osób na świecie, to nic nie powiedzieć. Początkowo zespół nie podaje żadnych konkretnych wiadomości. Cantrell wspomina jedynie, że chodzi o odmienne priorytety. Starr chciał spędzać więcej czasu z rodziną, a my woleliśmy rozwijać zespół, odhaczać więcej tras. Po latach Starr przyzna się, że tak naprawdę nie odszedł z zespołu, a został zwolniony z racji na postępujące uzależnienie od narkotyków, ale… czy aby na pewno? Przecież w tamtym czasie praktycznie każdy członek tej załogi zmaga się z nadmierną miłością do używek. Layne Staley osuwa się w coraz głębsze spirale heroinowego nałogu. Cantrell stanowczo przesadza z alkoholem i najróżniejszymi przyspieszaczami, z największym naciskiem położonym na kokainę. Sean Kinney z kolei nie rozstaje się z butelką. Jeśli chcielibyście dowiedzieć się prawdy od żyjących członków Alice in Chains lub kogokolwiek innego, może być z tym ciężko, ale z pomocą przychodzi grunge’owe kompendium, czyli książka „Wszyscy kochają nasze miasto”.

W trakcie lektury pada bowiem kilkukrotna sugestia, że Mike Starr nie stroni od bliższych kontaktów z niepełnoletnimi fankami. O ile w latach 90. do groomingu podchodzi się z większym przymrużeniem oka niż obecnie, o tyle nawet wtedy wywołuje to tarcia między basistą a resztą zespołu. W trakcie trasy koncertowej promującej „Dirt” grupa wspomina także o sytuacji, gdy dobijają się do pokoju hotelowego Starra, udając policjantów w żartobliwych celach, a tymczasem sam zainteresowany każe swojej kochance uciekać. Podejrzane? Mówi się również, że muzyk samodzielnie pobiera pieniądze za bilety od fanów, by następnie przeznaczyć je na narkotyki. W gąszczu domniemań i przypuszczeń pewne jest jedno: obecność takiej osoby tuż obok stale podupadającego na zdrowiu Staleya nie należy do najcudowniejszych rozwiązań. Z kolei Mike Inez, wcześniej terminujący w zespole Ozzy’ego Osbourne’a, to znacznie bardziej poukładany człowiek i po prostu lepszy rzemieślnik. Z racji tego, że podczas wspólnej trasy księcia mroku i Alice in Chains artysta zdecydowanie dogaduje się z nowymi kolegami, nie waha się nad przyjęciem propozycji o wypełnienie zwolnionego przez Starra wakatu. Co więcej, pierwszy koncert z Alicją gra już 27 stycznia, a więc dosłownie kilka dni po dołączeniu do kapeli. Niespełna parę miesięcy później, w kwietniu, formacja wchodzi do studia, by zarejestrować piosenki „What the Hell Have I” oraz „A Little Bitter”, które trafiają do ścieżki dźwiękowej „Bohatera ostatniej akcji” z Arnoldem Schwarzeneggerem. Wszystko wydaje toczyć się w przyzwoitym kierunku, a Cantrell żartobliwie nawiązuje do przetasowań personalnych, mówiąc: dobrze, że udało nam się znaleźć drugiego długowłosego kolesia imieniem Mike.

LOLLAPALOOZA I NATŁOK HAŁASU

Mimo tych samych, a w dodatku pogłębiających się komplikacji narkotykowo-alkoholowych Alice in Chains w 1993 roku mknie przed siebie. Trasa grupy trwa w najlepsze. Zespół jeździ zimą, jeździ wiosną, a najwięcej ruchu ma latem. Formacja z Seattle zostaje zaproszona jako jedna z głównych gwiazd festiwalu Lollapalooza organizowanego przez Perry’ego Farella z Jane’s Addiction. Na głównej scenie towarzyszą im m.in. Tool, Rage Against the Machine czy Primus. Mimo kilku tygodni nieustannego koncertowania grunge’owy kwartet znajduje czas na parę aktywności pobocznych. Jedną z nich jest m.in. wycieczka do wodnego parku rozrywki Action Park, w New Jersey, w towarzystwie Rikiego Rachtmana, legendarnego prowadzącego programu „Headbanger’s Ball” na MTV. Z widocznych na nagraniach urywek łatwo dojść do wniosku, że nie trzeba wiele, by tam umrzeć. Zresztą, w późniejszych latach faktycznie kilka osób dokona tam żywota, co doprowadzi do zamknięcia obiektu. Na szczęście Riki i grunge’owi amatorzy wodnej ekstremy wychodzą z tego cali, zdrowi i weseli.

W tym samym okresie Layne Staley ma kolejne zadanie poboczne do wykonania – dużo poważniejsze od zjazdu na wodnej zjeżdżalni. Wokalista zostaje zaproszony do dorzucenia swoich paru groszy do powstającej wówczas płyty legendarnego Heart, „Desire Walks On”. Z racji tego, że jedna z liderek formacji, Ann Wilson, współpracowała z Alicją przy EP-ce „Sap”, nawiązanie kontaktu nie stanowi żadnego problemu. Problemem jest czas. Layne ląduje w Seattle dosłownie na jeden dzień wolnego, by następnie znów koncertować w ramach Lollapaloozy. Ann i jej siostra, druga wiodąca postać w Heart, wspominają to następująco: Zapytałyśmy go, czy nie chciałby zaśpiewać w numerze „Ring Them Bells” (z repertuaru Boba Dylana – red.) , na co się zgodził – tłumaczą panie Wilson. – Gdy już przyszedł do studia, powiedział nam, że nie możemy obserwować go, gdy nagrywa, więc poszłyśmy na obiad, a on zrobił swoje. Kiedy wróciłyśmy, Layne wyszedł, ponieważ nie chciał widzieć naszej reakcji na to, co przygotował, był bardzo nieśmiały – dodają. – Po wszystkim poszłyśmy go uściskać, ale był chudy do tego stopnia, że bałyśmy się połamania mu kości – kończą. Efekt okazuje się piorunujący, a niedługo potem Lollapalooza dobiega końca. Co dalej? Same dobre i złe rzeczy, jakby inaczej.

PRZYPADKOWE ARCYDZIEŁO

W trakcie Lollapaloozy Alice in Chains niespecjalnie chwalą się planami na przyszłość. Opowiadają o koncertach, o tym, że dobrze bawią się z innymi zespołami, ale dokładnych informacji brak. Jednak praca wre – przynajmniej w kwestiach networkingowych. Podczas trwającej trasy Jerry Cantrell kontaktuje się z producentem i właścicielem studia London Bridge Studio w Seattle, Tobym Wrightem, wyrażając chęć współpracy. Muzyk zapewnia, że zespół przygotował premierowe kawałki, ale kłamie, ponieważ na tamtym etapie nie istnieje nawet pół nowej piosenki. Mamy więc drugą połowę sierpnia, a grupa wraca do rodzinnego Seattle. Okazuje się, że przez kilka tygodni spędzonych w drodze dużo się u nich zmienia, ponieważ z dnia na dzień stają się bezdomni. Z racji na brak płaconego czynszu formacja pada ofiarą eksmisji ze swojego mieszkania, więc stwierdzają, że na czas najbliższych nagrywek będą stacjonować w studiu Wrighta. Sam zainteresowany nie ma z tym większego problemu. Producent prawdopodobnie nie za bardzo wie, czego spodziewać się po zespole, bowiem „Jar of Flies” wcale nie ma być kontynuacją multiplatynowego „Dirt”. Wręcz przeciwnie – twórcy pragną nagrać materiał skupiony na brzmieniach akustycznych, dużo bardziej wyciszony. Ledwo co wróciliśmy do siebie po roku grania ciężkiej muzyki, więc ostatnią rzeczą, jaką chcieliśmy zrobić, było rozkręcanie wzmacniaczy do oporu. „Jar of Flies” powstawało w busach i w chwilach, gdy akurat mieliśmy postoje – opowiada Sean Kinney. – Stworzyliśmy ten materiał, żeby zobaczyć, jak to jest nagrywać z Inezem. Weszliśmy do studia bez napisanych piosenek, by zbadać naszą chemię – utrzymuje artysta. Wszystkie klocki wpadły na swoje miejsce. Nasze brzmienie było naprawdę dobre. Pomyśleliśmy, że marnotrawstwem byłoby nie wydać tego materiału – podsumowuje. 

Podobnego zdania jest Staley. – Tak naprawdę nie planowaliśmy wydawać tego materiału, ale wytwórnia ją usłyszała i bardzo im się spodobała. Dla nas było to po prostu twórcze doświadczenie. Czterech facetów spotyka się w studiu i robi muzykę – mówi wokalista. Mimo lekkiego podejścia do planów związanych z materiałem grupa pod żadnym pozorem nie próżnuje. Sesje nagraniowe trwają po kilkanaście godzin, dlatego materiał zostaje zrealizowany w tydzień, a większość numerów nagranych za pierwszym lub drugim podejściem. Spontaniczność i morderczy reżim pracy przynoszą wzorowe rezultaty. „Jar of Flies” – jeszcze bardziej niż „Sap” – mimo balladowo-akustycznego charakteru przygniata firmowym mrokiem Alice in Chains. To utwory pełne powietrza, w jakiś sposób słoneczne, a jednocześnie atakujące smutkiem z każdej strony. Ikoniczne „Nutshell” to przecież batalia Staleya z własnym charakterem i jednoczesna deklaracja niezależności, a np. „No Excuses” to cantrellowska pieśń miłosna zaadresowana do Layne’a, którego narkotykowe problemy wciąż rosną. I nawet jeśli się zmienimy / I tak będę cię kochać – taki wers trafia w serce bez opamiętania. To nie tylko opinia autora tekstu. Sukces EP-ki to kwestia ledwie paru chwil, lecz o tym za chwilę. Po drodze mamy przecież kwestię ikonicznej okładki.

LEPIEJ GŁODOWAĆ, NIŻ ŻYĆ W DOBROBYCIE

Legendarna okładka „Jar of Flies” przedstawia chłopca obserwującego tytułowy słoik z muchami, ale o co właściwie w tym chodzi? Tu z pomocą przychodzi Staley. – Chodzi o eksperyment naukowy, który Jerry musiał wykonać w trzeciej klasie szkoły podstawowej – zaznacza wokalista. – Dano mu dwa słoiki z muchami. W jednym muchy były przekarmione, a w drugim niedokarmione. W pierwszym muchy szybko zaczęły umierać z racji na zbyt szybkie rozmnażanie się, a w drugim, mimo głodu, przetrwały przez rok – tłumaczy frontman. – Wydaje mi się, że stoi za tym jakieś przesłanie. Najwidoczniej ów eksperyment bardzo mocno wpłynął na Jerry’ego – finiszuje muzyk.

Słoiki pełne much wpływają nie tylko na Jerry’ego, ale także na Rocky’ego Schencka – odpowiedzialnego za widoczną na okładce fotografię, choć w trochę innym sensie. – W procesie uczestniczyliśmy wyłącznie ja, mój asystent oraz dziecko, którego imienia już nie pamiętam – wspomina fotograf. – Mój asystent wielokrotnie chodził po ulicy i zbierał setki much za pomocą siatki na motyle ze stajni dla koni – dodaje. – Muchy umierały, dzieciak narzekał, a mój asystent zbierał ich coraz więcej. Album został nominowany do Grammy za najlepszą oprawę graficzną… a ja wciąż mam te słoiki – rzuca na zakończenie. I jak tu nie podbijać świata z taką determinacją?

WIELKI SUKCES I GORZKI FINISZ

Mini-album „Jar of Flies” ukazuje się 25 stycznia 1994 roku i spotyka się z przytłaczająco pozytywnym odbiorem. Materiał trafia na szczyt listy Billboard, jako pierwsza EP-ka w historii – zostanie to powtórzone dopiero dziesięć lat później przez Jaya-Z i Linkin Park. Rzucony na singla „No Excuses” jest najlepiej sprzedającym się singlem wg billboardowej kategorii Mainstream Rock, a w ciągu roku od premiery płyta rozchodzi się w ponad dwóch milionach egzemplarzy. Do 2022 łączna liczba sprzedanych kopii materiału wyniesie cztery miliony. Niestety czarne chmury znów mieszają szyki w szeregach Alice in Chains. 

Pogarszający się stan zdrowia Staleya zmusza go do zgłoszenia się na heroinowy odwyk. Niedługo po opuszczeniu kliniki grupa ma ruszyć w trasę u boku Metalliki, ale wokalista znów wraca do swoich demonów, przez co Alice in Chains odwołuje wszystkie zaplanowane koncerty. Jak wiemy, od tamtej pory artysta ani na chwilę nie znajdzie się w lepszym stanie, mimo pojedynczych występów tu czy tam (MTV Unplugged – pamiętamy) oraz świetnych płyt „Above” Mad Season czy s/t Alicji. Ostatecznie twórca żegna się z życiem 5 kwietnia 2002 roku, dokładnie 8 lat po innej ikonie grunge’u Kurcie Cobainie.

Mrok i niepokój zawsze były wpisane w istotę Alice in Chains, nawet przy takim materiale jak „Jar of Flies”. Jeśli więc potrzeba wam refleksyjnego muzycznego bodźca na ostatnie parę tygodni lata, nie traficie na nic lepszego od tego krążka.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas