“Jesteśmy realistami, więc nasze oczekiwania są niskie lub żadne” – wywiad z Alfah Femmes

Dodano: 23.01.2024
Trójmiejskie Alfah Femmes – balansujące gdzieś na granicy art- i indie popu – przed paroma tygodniami przypomniało o sobie nowym singlem, “Trench Coats”. Z tej okazji rozmawiamy z Zofią i Przemysławem Bartosiem o wolności artystycznej, szemranych doradcach, trudnych losach niszowego zespołu alternatywnego i o Gdańsku oczywiście.

Czego boicie się jako artyści? 

Zofia Bartoś: Kurcze, ciekawa sprawa, nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

Przemysław Bartoś: Wszystko zależy od tego, czy chodzi ci o artystów, czy może o rzemieślników wykonujących coś bardzo konkretnego… Na przykład w dzisiejszych czasach – z racji na taką, a nie inną metrykę – obawiam się czasami tego, że coś, co dla mnie jest oczywiste, może zostać niezrozumiane przez innych albo nawet kogoś w jakiś tam sposób urazić. Z tego powodu wolę zastanowić się tysiąc razy nim coś opublikuję, zamiast działać po omacku i potem puścić w świat coś, czego mogę się wstydzić lub żałować. 

ZB: Mam chyba podobnie. Bardzo nie chciałabym przeżyć sytuacji, w której niby jasny dla mnie skrót myślowy po dotarciu do słuchacza okaże się czymś zupełnie niezrozumiałym – bo inne pokolenie, bo inne położenie kulturowe i tego typu sprawy. Wolę być zrozumiana. 

Bycie zrozumianą przez każdego to konieczność?

ZB: Może nie konieczność, ale jest to dla mnie znacznie bardziej komfortowe. Lubię, gdy mój przekaz ma w sobie coś uniwersalnego i może dotrzeć do kogoś więcej niż tylko wąskiego grona. Czasami zdarza mi się rzucić żart przy jednoczesnym zachowaniu dobrych intencji, z sercem po właściwej stronie, a potem wychodzi, że może jednak nie każdemu wydaje się to tak oczywiste.

Doszło kiedykolwiek do sytuacji, gdy nie zostaliście zrozumiani jako zespół?

ZB: Wątpię, bo z muzyką jest akurat tak, że jesteśmy bardzo pieczołowici w tym, co robimy. Ważymy słowa, melodie i wszystkie elementy produkcyjne – siedzimy nad każdym detalem i mielimy go aż do momentu, kiedy efekt wypada zgodnie z naszymi oczekiwaniami. Nie robimy niczego na kolanie. Niezrozumienie, o którym przed chwilą rozmawialiśmy, dotyczy raczej komunikacji z widzem i możliwości palnięcia czegoś niefortunnego, bo czysto rzemieślniczo dopracowujemy wszystko do ostatniego szczegółu. 

Rozumiem, ale strach, o którym mówicie, wynika z przeżytych doświadczeń czy wyłącznie czegoś, co mogłoby się kiedyś wydarzyć?

ZB: Myślę, że kiedyś na pewno coś takiego się wydarzyło i chyba dlatego jestem podwójnie ostrożna. Oczywiście daję odbiorcom duże wotum zaufania, bo uważam ich za osoby kumające konteksty, jednocześnie pilnując, by nie było ono zbyt duże. Mam teraz w głowie pewną sytuację z czasów, gdy uczęszczałam do szkoły aktorskiej i być może właśnie z tego powodu wolę się pilnować. 

Jaką?

ZB: Zrobiłam pastisz w celach czysto żartobliwych i w głębi duszy byłam przekonana, że wszystkich to rozbawi, bo element parodystyczny wydawał się oczywisty, a wyszło zupełnie inaczej. Ludzie pomyśleli, że to coś śmiertelnie poważnego, a przy tym niedorzecznego. Jak się domyślasz, zostałam postawiona w odwrotnej, wyjątkowo niezręcznej sytuacji. Odebrano mnie jako kogoś zadufanego w sobie, tandetnego… A chciałam być zajebista (śmiech)!

PB: Przy tej okazji chciałbym uściślić swoją wcześniejszą wypowiedź. Nie chodzi o to, że uważam ludzi za przewrażliwionych i śmiertelnie się boję kogoś urazić. Po prostu jestem stary, więc tekst akceptowalny w czasach mojej podstawówki dziś byłby nie do przejścia i wyszłoby dziwacznie. Do tego zmierzam.

Pytam o strach, ponieważ muzyka Alfah Femmes skupia się w dużej mierze na intensywnych emocjach, a jednak z przymrużeniem oka opisujecie ją jako „post-cringe”. Ironia służy tutaj za tarczę obronną? 

ZB: To jakiś kształt dualizmu, nad którym również dość często się zastanawiam. Tzn. dostrzegam kontrast między tekstami – otwartymi, emocjonalnymi, czułymi – a momentami żartobliwą wibracją dookoła zespołu, taką z lekkim przymrużeniem oka. 

Jak rozumiem, nie ma w tym zgrzytu.

ZB: Póki co próbuję wypracować odpowiedź na to pytanie. Przy czym chyba mogę spokojnie uznać, że nie wszystko musi być zrobione od linijki i spójne w każdym calu. Sztuka jest swobodnym bytem, a nie produktem – czymś na zasadzie “o, jeśli widzisz pomarańczowe opakowanie, to na pewno pachnie cytrusami”. W skład Alfah Femmes wchodzą różni od siebie ludzie, nie próbujemy udawać kogoś, kim nie jesteśmy, mamy własny styl komunikacji czy odbioru rzeczywistości i tyle. Czasami bywam bardzo emocjonalna i intymna, a czasami niepoważna. Nie widzę problemu w przejawianiu obu stanów w różnych okolicznościach. Skoro takie skrajności mieszczą się w ciele jednej osoby, w ciele zespołu również mogą.

Czyli Alfah Femmes to zespół będący – zupełnie jak każde z nas – bytem wielowymiarowym, w którym mieszacie różne cechy?

ZB: Zgadza się – tym bardziej, że na różnych etapach funkcjonowania zespołu przyczepiały się do niego różne postaci, które miały swój pomysł co polepszyć, poprawić i inne takie. Nie chcę tego brzydko nazwać, więc może nazwijmy tego typu ludzi “doradcami od produktów”. Idziesz sobie drogą przez życie jako kapela i nagle trafiasz na kogoś, kto rzuca np. “daj mi klucze do swoich mediów społecznościowych, uczynię was sławnymi”. Kiedy mierzę się z takimi sytuacjami, bardzo świadomie odgarniam je miotłą. Ze względu na szacunek i do siebie, i do kolegów. Jasne, mogę kogoś takiego wysłuchać z uwagą, lecz biorę go na swoje barki. Nie chcę, by ktoś ustalał, jak mamy wyglądać, co mówić i co grać. 

Słusznie.

ZB: Uważam, że reszta składu Alfah Femmes to artyści kompletni, więc z tego tytułu chcę, by czuli maksymalną swobodę w zespole, a nie działali w zgodzie z jakimś narzuconym schematem. 

Trafialiście na wielu podpowiadaczy?

ZB: Praktycznie cały czas na nich trafiamy.

PB: Kto nie miał takiej sytuacji, niech pierwszy rzuci kamieniem! We mnie. Wystarczy mieć sobie alternatywny/niszowy zespół, który w pewnym momencie wzbudza jakieś zainteresowanie i jak na pstryknięcie palca – nagle zaczyna kręcić się dookoła niego dużo dziwnych postaci.

ZB: Dokładnie, zainteresowanie jest najważniejsze, bo jeśli nie występuje, to tacy ludzie oczywiście mają cię w dupie. Odrobina rozgłosu równa się tonie osób gotowych wchodzić w to z butami i potem przypisywać sobie różne sukcesy. 

PB: W naszym przypadku dużo robi też sugestywna nazwa kapeli oraz oczywiście Zośka jako frontwoman, więc zakładam, że działa to jak magnes na tych wszystkich speców od ekspresowego osiągania sukcesu. 

ZB: I właśnie ze względu na nasze podejście ten post-cringe jest w pełni zasadny. Co prawda przy początkowym posługiwaniu się tym określeniem nie miałam na nie wielkiego planu, ale teraz dostrzegam jego dokładny sens. Pozwalamy sobie na trochę nieintencjonalną obciachowość, jednocześnie akceptując tę obciachowość – wysyłając przytulającą wiadomość na zasadzie “jesteśmy dziwni, nie ma się czego wstydzić”. Działamy jako ziomki, chcemy zaśpiewać wam parę piosenek o śmierci, prosta sprawa.

Mimo że nie jesteście specjalnie hajpowani na krajowej scenie niezalowej, to już macie na koncie trochę zagranicznych wojaży. Czy zauważyliście u siebie sytuację pokroju Trupy Trupy, gdzie niewielkich rozmiarów polski zespół generuje większe zainteresowanie w innych zakątkach Europy niż u siebie?

ZB: Zabawnie, że pytasz, bo nasz nowy singiel trafił na gigantyczną – oczywiście z naszego punktu widzenia – niemiecką playlistę z numerami w typie indie. Dzięki temu mocno podskoczyły nam statystyki na Spotify i tak dalej, więc jest to bardzo zaskakujące, a przy tym przemiłe. 

PB: Friendship with Poland ended, teraz Niemcy są naszym najlepszym ziomeczkiem.

ZB: Dokładnie!

PB: Zagranica w ogóle jest ciekawym tematem, bo jeśli na przykład myślimy o wyjazdach na showcase’y poza Polską, uznaję je za coś w stylu bardzo brutalnej loterii. Czasami trafiasz do miejsca, gdzie zajebiście cię ugoszczą, wpadnie sporo ludzi i w ogóle będzie super, a w innych sytuacjach czujesz, że cały ten trip nie ma najmniejszego sensu. Przykładowo: kiedyś pojechałem na zagraniczny festiwal z zespołem The Fruitcakes. Zagraliśmy dla jakichś trzech osób czekających na gwiazdę wieczoru, a jednocześnie anturaż dookoła całego eventu sprawiał wrażenie czegoś w typie Dni Żukowa. Atmosfera wyjątkowo przaśna, z drugiej strony headliner miał pirotechnikę i ogrom scenicznych dodatków, a my jechaliśmy tam zwykłą osobówką, popijając browarki kupione w Lidlu. 

To brzmi bardzo po polsku.

PB: Dokładnie, dlatego cieszę się, że nasza nowa piosenka została tak fajnie przyjęta i to właśnie nie tylko tutaj, a także w innych miejscach na mapie. Zupełnie szczerze: jesteśmy realistami, więc nasze oczekiwania są niskie lub żadne. Oczywiście, przy tworzeniu muzyki staramy się z całych sił i mamy z tym związane jakieś plany, więc jeśli dociera to do szerokiego grona, pozostaje się wyłącznie cieszyć. Nawet jeśli mamy bardzo złe zdanie o serwisach streamingowych i osobach, które nimi zarządzają. Tych kilkadziesiąt tysięcy streamów dla tak małego zespołu jak nasz to duża rzecz – generują dodatkowe zainteresowanie i boost. Bardzo mocno ten fakt doceniamy.

Zofia, w nowym singlu, „Trench Coats”, śpiewasz „jestem zagubiona w tym wielkim, starym mieście”, a w klipie urządzacie słuchaczowi szybką podróż przez różne części Gdańska. To miasto wciąż potrafi przytłoczyć mimo tylu lat mieszkania w nim?

ZB: Może tak być, ale chciałabym zaznaczyć, że nie śpiewam w tym numerze ze swojej perspektywy, tylko obieram punkt widzenia kogoś innego, jakiejś zupełnie anonimowej postaci. Nie czuję się przytłoczona Gdańskiem.

PB: No właśnie, nie jesteś przytłoczona, bo nie przyjechałaś tu ze Słupska jak ja! Cytując poetę: “wszystko jak i nic może przydarzyć się wszędzie”, więc uważam, że jak najbardziej – Trójmiasto, w którym żyjemy, może dostarczać taki, a nie inny lęk, zagubienie bądź zagrożenie.

ZB: Nie ukrywam, że dziwnie tłumaczyć mi swoje myśli w tym zakresie, bo na potrzeby tekstu zostały tak poobcinane i zredukowane, aby nie trzeba było ich rozkładać na czynniki pierwsze. Pisząc słowa do “Trench Coats” myślałam również o masie ludzi, którzy przyjechali w ostatnim czasie do Gdańska i z miejsca musieli się do niego dostroić. 

Wolelibyście zagrać koncert w przymorskim falowcu czy przy muralu Lecha Wałęsy i Jana Pawła II na Zaspie?

ZB: Nie wiem, czy udźwignęłabym ciężar historyczny Wojtyły oraz Wałęsy i to w jednym miejscu, więc zdecydowanie wybieram falowiec. Poza tym występ przy tym muralu byłby chyba trochę zbyt tandetny i taki niby punkrockowy, ale w kiepskim znaczeniu.

PB: Ja z kolei uważam, że super byłoby wstrzymać wszelki ruch na ulicach Legionów, Rzeczypospolitej i Jana Pawła II tylko po to, byśmy mogli tam zagrać.

Łukasz Brzozowski

zdj. Bartosz Hervy

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas