“Neurotica” (“Chaosphere”)
“Chaosphere” to prawdopodobnie najbardziej formatywna płyta Meshuggah. Oczywiście bardzo istotnym świadectwem rozwoju Szwedów była już “Destroy Erase Improve”, ale rzecz w tym, że nie uwalniała ich potencjału w pełnej krasie. Pojawiały się tam szalone polirytmiczne zagrywki, mechaniczne solówki czy zagrywki tak zwarte, że aż trudno podejrzewać ludzi o ich nagranie, aczkolwiek miało to w sobie lekki klimat poszukiwania własnej tożsamości. Tymczasem na trzecim krążku ta tożsamość została w pełni ustabilizowana, a w dodatku przyklepana najlepiej jak się da. W końcu to z tego krążka pochodzi “New Millennium Cyanide Christ” (z klipem odpowiadającym na pytanie, czym tak naprawdę zajmują się muzycy podczas podróży busem), w końcu to ten krążek ma brzmienie typu żyleta idealnie sumujące charakter tej grupy, a do tego wypełnia go całe morze hitów. “Neurotica” to być może najlepszy z nich, bo inny, choć bezproblemowo wpasowujący się w stylistykę całości. Ten kawałek jest jak na Meshuggah wręcz nietypowy – mniej tu matematyki, mniej szatkowanych riffów. Utwór bazuje w dużej mierze na rozbujanych zagrywkach, które spokojnie mogłaby podkraść Pantera, a plemienna i chłodna jednocześnie motoryka zwrotek to rzecz godna Sepultury. Wielka rzecz, słusznie otoczona kultem.
“Monstrocity” (“The Violent Sleep of Reason”)
Wystarczy krótki research zrobiony na kolanie, by podłapać, że “The Violent Sleep of Reason” nie jest najbardziej kochaną płytą Meshuggah. Znany i lubiany krytyk muzyczny, Anthony Fantano, objechał krążek od góry do dołu, a duża część sympatyków kapeli narzekała, że kapela nieco wyblakła, że brakuje hitów, że to wszystko jest za bardzo okopane w magmie metalicznych riffów. O ile rozumiem utyskiwania, o tyle muszę przyznać jedno: właśnie dzięki tym cechom pokochałem ten materiał w momencie premiery i kocham go po dziś dzień. Wydane kilka lat wcześniej “Koloss” czy “ObZen” to teoretycznie udane płyty, choć sprawiające wrażenie komputerowo wygenerowanej kopii Meshuggah. Tymczasem na wydawnictwie z 2016 roku Szwedzi brzmią jak zespół z krwi i kości bez jednoczesnej utraty tej swojej robotycznej prezycji. “Monstrocity” świetnie potwierdza tę tezę. Już od początku ultraciężkiemu riffowi asystuje płynąca w tle partia prowadząca, potem skandynawska machina kroczy przed siebie z należytą gracją, ale prawdziwe delicje zaczynają się w drugiej połowie kawałka. Kiedy Fredrik Thordendal odpala zajadłą solówkę, cała reszta kapeli robi, co może, by nie zostawać w tyle. Bas rzęzi, ile sił, Tomas Haake proponuje mniej więcej kilka tysięcy przejść na minutę, a wszystko to brzmi, jakby sufit miał się wam zawalić na głowy. Prawda, że pięknie?
“Ritual” (“None”)
Uwielbiam obserwować zespoły tkwiące w szpagacie między jednym światem a drugim. Ten moment, gdy kapela próbuje odnaleźć siebie, więc nagrywa płytę tranzycyjną, gdzie trzyma się starych nawyków, ale jednocześnie otwiera inne drzwi. “None” to świetny tego przykład, ponieważ Meshuggah nigdy nie nagrało takiego krążka ani wcześniej, ani tym bardziej później. W skrócie: minęły mniej więcej trzy lata od premiery debiutanckiego “Contradictions Collapse”, na którym Szwedzi zaprezentowali wyłącznie poprawny thrash w wariancie technicznym ulokowany mniej więcej tam, gdzie “…and Justice for All” Metalliki. Przy nagrywaniu “None” nie oddalili się całkowicie od trzonu pierwszej płyty, choć próbowali modyfikować go na różne sposoby, a do tego szykowali się na nowe. Słychać to zwłaszcza przy rzuconych na wejście “Humiliative” czy “Sickening”, czyli modelowych przykładach klasycznie djentowych numerów Meshuggah, ale od “Ritual” zabawa robi się znacznie intensywniejsza. Czego tam nie ma?! Jens Kidman oprócz firmowego wrzasku oferuje kilka partii śpiewanych, a numer krąży między rytmiczną motoryką groove/thrashu, a z drugiej strony blisko mu do rozwiązań kojarzonych z dekadenckim grungem w stylu Alice In Chains czy na wskroś “najtisowym” alt-rockiem. Szkoda, że nigdy później nie pokusili się o podobne opcje…
“I” (“I”)
Gdy Immolation wydawało “Atonement”, frontman grupy, Ross Dolan, przyznał, że na płytach trzymają się wytyczonej przed laty ścieżki, ale instytucja EP-ki to dla nich przede wszystkim pretekst do eksperymentów. Wychodzi na to, że Meshuggah kieruje się podobnym tokiem myślenia, bo “I” to ich najdziwniejszy, najbardziej osobliwy i eksperymentalny materiał. Już sama forma całości odbiega od jakichkolwiek standardów, które można by uznać za piosenkowe – mowa w końcu o jednym numerze rozciągniętym do 21 minut. Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że tak opasła forma może prowadzić do progrockowego gawędziarstwa, nadmiernego epatowania popisami solowymi i innych koszmarków, ale nie w tym przypadku. Meshuggah to odhumanizowany atak z całej siły, a nie fruwające pelikany, więc w tym przypadku czas trwania pozwala odsłonić im wszystkie atuty, lecz z należycie utrzymanym rygorem. Wszystkie pomysły eksplorowane są na tyle krótko, byśmy nie zdążyli się nimi nacieszyć i bardzo dobrze, bo jest ich mnóstwo, a po każdym zostajemy pozostawieni z przyjemnym niedosytem. Z jednej strony rój quasi-thrashowych riffów, z drugiej djentowe ciężary, z trzeciej przyspieszanie tempa, z czwartej psychodelizujące zwolnienie w drugiej połowie, a jeszcze z piątej zakończenie do tego stopnia mocarne, że adepci doom metalu mogą schować się w piwnicy. No cóż, że aż ze Szwecji?
“Future Breed Machine” (“Destroy Erase Improve”)
W “Cadaverous Mastication”, czyli być może najlepszym numerze z pierwszej demówki Meshuggah, Jens Kidman zapamiętale wykrzykiwał: Jesteście szaleni! i gdyby odwrócić sens tych słów, to trzeba przyznać mu rację. Trzeba być naprawdę szalonym, by zbudować karierę mlekiem i miodem płynącą na tak niedorzecznym numerze i tak niedorzecznym albumie. Owszem, w połowie lat 90. zindustrializowany, chłodny metal przeżywał peak popularnościowo-artystyczny, ale to były jednak piosenkowe rzeczy – bez nadmiernego łamania rytmów, bez synkopowanych partii perkusji, bez matematycznych przeplatańców. Skąd więc sukces skandynawskiego składu? Prawdopodobnie stąd, że szwedzka zgraja doprowadziła techiczny szał do maksimum, a jednocześnie korzystała z niego w kompaktowy sposób. Tu nie chodziło o wzdychanie do siebie w ramach samozachwytu, a o poturbowanie słuchacza. Cała płyta, choć jeszcze nie tak radykalna jak chociażby “Chaosphere”, zdradzała plan Meshuggah polegający na redukcji emocji do absolutnego minimum, co samo w sobie jest niezłym wyzwaniem, biorąc pod uwagę ile metalowych sław lśniło blaskiem patosu, romantyzmu i innych baśniowych przymiotów. A ci tutaj? W życiu. “Future Breed Machine” startuje od jazgotliwej partii gitary, a im dalej, tym lepiej. Poszatkowane riffy, wyszczekane wokale oraz oczywiście zwarcie rytmiczne dopięte na ostatni guzik. W tym szaleństwie była metoda – jest zresztą po dziś dzień.
POST SCRIPTUM
Należy pamiętać, że ostatnio w obozie Meshuggah dzieje się naprawdę sporo. W tym roku zespół wydał “Immutable” dowodzący ich świetnej formy. To rzadko spotykane, by po tylu latach żelaznej konsekwencji stylistycznej wypadać tak przekonująco we własnym fachu, a jednocześnie unikać jakiejkolwiek rdzy. Nie wierzycie? W takim razie posłuchajcie. Nowy album szwedzkiej grupy – podobnie jak i wznowienia “Koloss” oraz “Nothing” – znajdziecie w naszym sklepie, link tutaj: https://knockoutmusicstore.pl/
Co więcej Meshuggah jest wybitnym zespołem koncertowym. Czy to mowa o grze światłami, czy o samym poziomie wykonawczym, czy też o intensywności – tu nie ma miejsca na półsłówka. Jest za to zagłada i chłosta. Machanie banią? Będzie ciężko, w końcu rzadko kiedy ci kolesie grają coś, do czego można poklaskać, ale spróbujcie. Okazja przytrafi się na przyszłorocznej edycji Mystic Festival w Gdańsku.
Łukasz Brzozowski
fot. Edvard Hansson & Brendan Baldwin