Klimatyczne trzydziestki – gothmetalowe klasyki z 1995 roku

Dodano: 19.08.2025
Połowa lat 90. XX wieku. Szeroko pojmowany metal klimatyczny ma swoje pięć minut. Metalowcy przypominają sobie o koleżankach z chóru i kolegach, którzy na Gwiazdkę dostali Casio. Wszyscy marzą o mrocznych symfoniach. Nawet ekstremiści ulegają pokusie i dodają do blastów klawisze. Niewiele wówczas stworzonych płyt przetrwało próbę czasu; mnóstwo zespołów potknęło się o patos. Wygrali ci, którzy umieli nad nim panować lub pisali dobre piosenki. Bo smęcić też trzeba umieć. 

„Draconian Times”, „The Silent Enigma”, „The Angel and the Dark River”, „Mandylion”, „Wolfheart”. Wszystkie te płyty wyszły trzydzieści lat temu. Każda okazała się komercyjnym sukcesem w karierze ich autorów (kluczowych przecież dla omawianego nurtu). Dzięki nim zespoły poszerzyły grono fanów i z pewnością podreperowały do(o)mowy budżet. Co ciekawe, całą piątkę definiują wokale: Anneke van Giersbergen i Vincent Cavanagh debiutują jako frontmani, Fernanda Ribeiro określa specyficzny akcent, Nick Holmes coraz lepiej śpiewa (na płycie!), a i Aaron Stainthorpe woli subtelny śpiew od growlingu. Przede wszystkim jednak wymienionych albumów wciąż się dobrze słucha – nie ma tu bowiem przesadnej egzaltacji, są za to nieśmiertelne przeboje. Bo kto nie zna „The Cry of Mankind”, „A Dying Wish”, „Hallowed Land”, „Leaves” czy „Alma Mater”? Cofnijmy się zatem do 1995 roku. Weź chusteczki i powspominajmy, ile smutków utopiliśmy przy tej piątce.

1 KWIETNIA

MOONSPELL – „WOLFHEART”

Żyjesz w słonecznej Portugalii, od Atlantyku dzieli cię kilkanaście kilometrów. Plaże, strefa podzwrotnikowa, wieczna turystyka i harmider na ulicach. Ostatnim pomysłem, jaki powinien ci przyjść do głowy, to granie mrocznej muzyki. Fernando Ribeiro i jego koledzy zaczęli jednak od końca. I śmiało można powiedzieć, że wymyślili dźwięki odwrotnie proporcjonalne do klimatu ich rodzimego kraju. Uwagę przykuwa już epka „Under the Moonspell”, ale dopiero debiutancki „Wolfheart” pozycjonuje zespół na scenie. Muzycy korygują kurs i przekuwają black metal na „klimaty”. Płyta idealnie trafia w swój czas, w moment, gdy właśnie metal klimatyczny jest wiodącym trendem ciężkiego grania. Rozumie to także szef Century Media i od razu oferuje grupie kontrakt na sześć płyt. Jeden telefon i po sprawie. Twórcy początkowo nie dowierzają, przecież nie mają na koncie żadnej pełnometrażowej płyty. Po ochłonięciu od razu zabierają się do pracy. Chcą dobrze wykorzystać szansę i złowić nowych słuchaczy. Zafascynowani Type O’Negative, Paradise Lost i Fields of the Nephilim proponują własną interpretację wspomnianej wcześniej stylistyki – naznaczoną lokalnym folklorem („Trebaruna”, Lua D’Inverno”). Nawet twardy akcent wokalisty (który został z nim do dziś) wpisuje się w tę tubylczość. W tej Portugalii nie ma pogodnych dni, kroczymy krętymi uliczkami, z duszą na ramieniu, ramię w ramię z likantropami i wampirami. Słuchamy, jak snują opowieść o pożądaniu i jak cytują Markiza de Sade’a w tej swojej erotycznej alchemii. I tak, przyjmujemy te reguły gry – świadomi wszechobecnej egzaltacji. Moonspell umiejętnie balansuje między kiczem a przebojowością. Mimo podniosłej atmosfery muzycy budują twórczość na piosenkowych strukturach, łatwo zapamiętywanych frazach. Owszem, jest pompatycznie, momentami na granicy dobrego smaku. Ale kto nigdy nie nucił „Alma Mater”, dla kogo „Vampira” choć przez chwilę nie była only love and true destiny, niech pierwszy wbije osinowy kołek.

22 MAJA

MY DYING BRIDE – „THE ANGEL AND THE DARK RIVER”

Paul „Hammy” Halmshaw – założyciel Peaceville Records – był fanem kapel, w które inwestował pieniądze. Miał głowę do interesów, niezawodną intuicję, lecz niestety, nie potrafił dobrze produkować płyt. Dla My Dying Bride szczęśliwie znalazł odpowiedniego realizatora – Roberta „Magsa” Magoolagana, z którym zespół współpracował przez ponad dwie dekady. Szef wytwórni często jednak przebywał w studiu podczas sesji nagraniowych, lubił być częścią historii. Do „The Angel and the Dark River” też chciał dołożyć cegiełkę; choćby symbolicznie. Jest grudzień 1994 roku. Muzycy siedzą w Academy Studio i dopracowują melodykę „The Cry of Mankind” – najdłuższego utworu z tej puli. Choć początkowo wcale nie rozpisano go na dwanaście minut, senna „dogrywka” z echem Dead Can Dance powstaje spontanicznie, pod wpływem atmosfery, jaka panuje w reżyserce. Hammy – podekscytowany słyszanymi dźwiękami – raz po raz pali skręty. Jeden za drugim. Zapach trawki unosi się nad konsoletą i dekoncentruje muzyków. Panowie wiedzą, że w takich warunkach nigdy nie ukończą płyty. Zapada zatem stanowcza decyzja – szef Peaceville musi opuścić studio. W zasadzie zostaje z niego wyrzucony i nie wraca do końca nagrań. Transowy klimat, który wcześniej wytworzył, przedziera się jednak do drugiej części wspomnianego „The Cry of Mankind” – sztandarowego kawałka My Dying Bride. Numer szybko wywołuje zamieszanie pod względem muzycznym i wizualnym. Wystarczyła korona cierniowa na głowie wokalisty, by stacje telewizyjne opatrzyły teledysk ostrzeżeniem. Z dzisiejszej perspektywy nie wygląda to zbyt kontrowersyjnie, ale trzydzieści lat temu mogło szokować. Zaszokował też Aaron Stainthopre, który bez skrupułów porzucił growling i rozwinął lamentującą manierę z „Turn Loose the Swans”. Anglicy – podobnie jak Paradise Lost czy Anathema – złagodzili brzmienie i dzięki temu manewrowi przebili death/doomową bańkę, z którą do tej pory ich utożsamiano. Ryzyko się opłaciło – kapela wylądowała na trasie z Iron Maiden, przy aprobacie Steve’a. Harrisa. To wciąż jeden z kluczowych albumów zespołu, apoteoza metalowej melancholii. Zresztą, najlepiej obrazuje go tytuł: może i muzyka brzmi anielsko (te skrzypce!), ale ten anioł widzi świat wyłącznie w ciemnych barwach. Nawet w finale płyty, między wersami „Your Shameful Heaven”, gdy Aaron opowiada o wyuzdanym seksie.

12 CZERWCA

PARADISE LOST – „ DRACONIAN TIMES”

Po „Icon” Paradise Lost mają świat u stóp. Regularnie goszczą w „Headbangers Ball”, magazyn „Kerrang!” uznaje teledysk do „Embers Fire” za klip roku, a fragment tej piosenki leci w reklamie radia samochodowego Clarion. Jakby tego było mało – w 1995 roku grupa gra na Dynamo Open Air jako headliner, przed ponad stutysięczną publiką. Nic dziwnego, że metalowa brać w napięciu czeka na kolejną płytę. Również ówczesna wytwórnia zespołu – Music for Nations – zdaje sobie sprawę ze statusu podopiecznych i nie skąpi pieniędzy na sesję nagraniową. Panowie najpierw odwiedzają Linford Manor, gdzie testują umiejętności Lee Morrisa, a potem przenoszą się do Ridge Farm, w którym powstały m.in.: „Meat is Murder” The Smiths, „Diary of a Madman” Ozzy’ego Osbourne’a czy „Be Here Now” Oasis. Łącznie w obu studiach twórcy spędzają dwa miesiące. Szlifują piosenki, a po godzinach wywołują duchy i wmawiają swojemu menadżerowi, że Greg zwariował i ogolił głowę. Poczciwy agent szybko załatwia gitarzyście perukę – byle zachować mroczny image kapeli. Jak się potem okazuje – długość włosów Mackintosha zostaje nietknięta, za to mrok faktycznie ulatuje z muzyki. „Draconian Times” to wyłagodzony „Icon”. Anglicy wykonali ten ruch z premedytacją, wykorzystując ówczesną pozycję na scenie. Z komercyjnego punktu widzenia – świetny manewr. Panowie wypłynęli na szersze wody i wypisali się z death/doomowej sceny, z którą resztkami sił łączono ich jeszcze po poprzedniku. Tam, gdzie „Icon” kultywował Black Sabbath, „Draconian Times” idealizuje pionierów gotyku. Paradise Lost wymieszali tu klimat Sisters of Mercy oraz melodykę The Cult (okres „Love” i „Sonic Temple”) z przerobionymi już wcześniej przez siebie patentami. Na koniec rozcieńczyli tę mieszankę nieznaną wcześniej ich twórczości dawką sentymentalizmu. Płyta wciąż jest polisą ubezpieczeniową zespołu. „Drakońskie” trasy wyprzedzają się błyskawicznie, jakby miały przedłużyć sen o potędze. Bo potężnie, owszem, było – pod względem popularności Anglicy skasowali wtedy konkurencję. Ponad milion sprzedanych egzemplarzy musiał zrobić wrażenie nawet na samych twórcach. W ciągu zaledwie pięciu lat z deathowo/doomowej sensacji wyrósł gotycki odpowiednik Metalliki.

22 SIERPNIA

THE GATHERING – „MANDYLION”

Po wydaniu „Almost a Dance” The Gathering ponownie traci wokalistę. O ile utrata Barta Smitsa zabolała fanów, o tyle odejście Nielsa Duffhuesa wszyscy przyjmują z ulgą. Jego głos być może zrobiłby furorę w podróbce Faith No More, z pewnością jednak nie pasował do stylistyki Holendrów. Powiedzmy wprost: Niels położył nie najgorszy dźwiękowo materiał. Sami twórcy szybko dochodzą do podobnych wniosków, dlatego znów zaczynają szukać właściwego głosu. I znajdują go przez przypadek, w jednym z pubów w Oss. Właśnie tam bracia Rutten trafiają na koncert jazzowo-bluesowego zespołu. Ich uwagę przykuwa uśmiechnięta frontmanka. Dziewczyna gra na gitarze i śpiewa barwą Elizabeth Fraser. Zwłaszcza ten śpiew zapada im w pamięć; na tyle, że po występie proponują jej współpracę. Ot tak, spontanicznie, urzeczeni niedawną chwilą. Anneke van Giersbergen – bo oczywiście o niej mowa – przyjmuje wyzwanie. Po kilku dniach przychodzi na próbę i wymyśla wokale do stworzonych wcześniej utworów. Wszyscy już wiedzą, że to początek pięknej historii. Ta historia – najlepsza dla zespołu – zaczyna się w 1995 roku, tu, na „Mandylion”. Jesteśmy już dawno po premierze „Gothic”, na scenie pojawił się Theatre of Tragedy, metal z sopranem i klawiszami ma zresztą przysłowiowe pięć minut. Poza niszowym „The 3rd And the Mortal” nikt w tej branży nie oddał jednak głosu wyłącznie kobiecie. Anneke nie zastanawia się, czy podoła oczekiwaniom, pewnie wchodzi w tę estetykę, na powitanie oferując przejażdżkę wehikułem czasu. „Strange Machines” od razu ustawia muzyczny balans: sabbathowskie riffy ścierają się tu z tęskną melodyką Cocteau Twins. Słychać wyraźnie, że gitarzyści zbaczają ze stricte metalowej ścieżki, co zaprocentuje na następnych albumach. Również w kolejnych utworach The Gathering przetapiają doomową chropowatość przez gotyckie smutki i dreampopowy oniryzm („Fear to Sea”), dając wokalistce pretekst do snucia historii o rozstaniach, umieraniu i ludzkim fałszu. Że niby wyświechtane i zbyt pompatyczne? Spróbuj posłuchać refrenu „In Motion #1” bez ukłucia w sercu. Obejrzyj klip do „Leaves”, nie czując, jak czas cofa się o trzydzieści lat. Nie da się. Po prostu nie.

23 PAŹDZIERNIKA

ANATHEMA – „THE SILENT ENIGMA”

Wielu uznaje „The Silent Enigmę” za opus magnum Anathemy. Mało kto wie, że płyta powstawała w chaosie i ledwo ją ukończono. Duncan Patterson o sesji nagraniowej dowiaduje się dwa tygodnie przed wyznaczoną datą, a Darren White duchem jest już w Indiach. Ówczesny wokalista zabukował bilet do tego kraju i ani myślał o zmianie planów. Ostatecznie muzycy wynajmują mieszkanie w Newcastle – tam w pośpiechu dopracowują piosenki, a potem przenoszą te pomysły do studia. Podczas nagrań growling Darrena zaczyna kolidować z coraz bardziej melodyjnymi dźwiękami. Ten dysonans wywołuje stres i kłótnie. Panowie rozstają się w fatalnej atmosferze i jeszcze długo będą sobie dokuczać. Wokalista leci do Indii, a pozostałej czwórce dochodzi nowe zmartwienie (jakby muzyka była za mało przygnębiająca). Nie ma jednak czasu na rozdrapywanie ran. Czas zresztą działa na niekorzyść – zbliża się deadline, a Anathema traci swojego lidera. Vincent Cavanagh, pod presją, podchodzi do mikrofonu i już przy nim zostaje. Głos mu drży, ale podejmuje wyzwanie, wyznaczając przy okazji nowy kierunek w karierze grupy. „The Silent Enigma” to pomost między doomową przeszłością, a progresywnymi aspiracjami, które wkrótce zdominują twórczość kapeli. Brzmienie jest surowe, ale gitarzyści czują już miętę do Pink Floyd. Przede wszystkim jednak słychać fascynację Celtic Frost. „The Silent Enigma” momentami imituje riffy i tonację „Into the Pandemonium”, również Vincent chce być jak Tom Gabriel Fischer. A może jak Rozz Williams, który w 1987 roku zaszył się w skórze Toma Fischera? Nagle zostałeś wokalistą i szukasz inspiracji? Posłuchaj swojego idola; powinno zadziałać. Trzydzieści lat temu zadziałało doskonale. Dzięki temu albumowi grupa poszerzyła bazę fanów i stworzyła jeden z najlepszych hitów metalu klimatycznego lat 90. Bo energiczny „A Dying Wish” wybrzmiewał na koncertach nawet wtedy, gdy zespół dryfował już po progresywnej orbicie. Zresztą, dynamika to największy atut tej płyty. Jest smutna i mroczna – to wiadomo. Ale pod taflą melancholii pulsuje gniew, jakaś dziwna nerwowość. Albo po prostu emocje muzyków, którzy w takim nabuzowaniu nagrywali te piosenki.

Małgorzata Gołębiewska

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas