„Koniec menelstwa” – wywiad z Wędrowcy~Tułacze~Zbiegi

Dodano: 10.01.2025
„Droga do domu” to pożegnanie WTZ ze światem – dziwne, kolorowe, umorusane w black metalu i polskim post-punku (i nie tylko), zrobione tak, jak tylko oni potrafią. Z Sarsem i Stawroginem rozmawiamy o refleksjach związanych z końcem Wędrowców, o artystycznych koleinach i o Marianie Lichtmanie.

Jakie refleksje wzbudziła w was „Droga do domu”?

Sars: Na początek ustalmy chronologię zdarzeń. Jakieś dwa lata temu byliśmy z Maryjem w słowackich górach i wyglądało to tak, że w trakcie drogi dyskutowaliśmy o wówczas dopiero powstających numerach, z których część znalazła się na nowym materiale. Mówiłem mu m.in. o utworze zatytułowanym „Droga do domu”, a on odparł, że to byłby dobry pomysł na tytuł wydawnictwa i koncept dookoła niego, bo docelowo miało nosić tytuł „Iskry”. Wtedy zastanawialiśmy się też, czy to miałoby symbolizować także koniec Wędrowców, co wydało nam się bardzo zabawnym pomysłem. Takim w naszym stylu. Ale przez te dwa lata, gdy myśli w naszych głowach klarowały się coraz bardziej na skutek różnych wydarzeń, okazało się, że to nie przypadek i że „Droga do domu” faktycznie będzie naszym końcem. Porównałbym to do przyjacielskiego zakończenia związku – bez kłótni, smutku i krzyków, po prostu się rozchodzicie i każde z was idzie w swoim kierunku, bo gdzieś zabrakło tego płomienia.

Czyli to zakończenie wzbudza wyłącznie radość? 

Sars: Na pewno jest pozytywne. Czuję się bardzo oczyszczony w związku z tym, bo domknęliśmy pewien etap bardzo fajnym materiałem i powiedzieliśmy wszystko, co mogliśmy powiedzieć w ramach Wędrowców. 

Stawrogin: U mnie również dominuje poczucie wielkiego szczęścia, spełnienia czy nawet euforii w związku z zakończeniem działalności Wędrowców. Można powiedzieć, że „Droga do domu” powstawała trochę inaczej od poprzednich płyt. Wcześniej byłem przede wszystkim odbiorcą tego, co robił Kamil, a tutaj miałem większy wkład w tworzenie materiału. Ponadto bardzo dużo o nim rozmawialiśmy, analizowaliśmy go, zastanawialiśmy się nad szkieletami konkretnych utworów. Ta wielka bliskość skutkowała także drobnymi tarciami między nami, ale były to jak najbardziej pozytywne tarcia. Chodziło o jakość, która miałaby stać za muzyką, bo zależało nam obu, aby wszystko brzmiało jak najlepiej. Generalnie nazwałbym tę płytę bardzo symboliczną, jeśli o mnie chodzi, bo zamyka w moim życiu pewien etap.

Jaki to etap?

Sars: Koniec menelstwa!

Stawrogin: Koniec menelstwa i koniec rzeczy, które dzieją się poza moją kontrolą. 

Mówimy o artystycznym czy czysto życiowym wymiarze?

Stawrogin: Powiedziałbym, że w tym przypadku jedno wynika z drugiego. Przy powstawaniu tego materiału doszliśmy do wniosku, że każdy z nas wpada w twórcze koleiny, które w jakiś sposób działają, ale jednak są stateczne. Można to nazwać wypracowanym stylem czy sznytem, ale z drugiej strony gdy się tworzy, fajnie jest, kiedy potrafisz siebie zaskoczyć. 

Przestałeś siebie zaskakiwać?

Stawrogin: Dokładnie. Dlatego chciałbym bardzo to odświeżyć i odzyskać nad tym kontrolę, co przekłada się również na aspekt wszelkich perypetii życiowych. 

Nie uważasz, że paradoksalnie utrata kontroli pomaga siebie zaskakiwać w kontekście sztuki?

Sars: Od razu mi się zrobiło cieplej, gdy Maryj o tym powiedział, więc może wytłumaczę, że ma na myśli to złe tracenie kontroli. Takie tracenie, że lecisz tylko w dół i nie znajdujesz tam nic dobrego. Wcale nie chodzi nam o wypalenie twórcze, wręcz przeciwnie. Zamiast się wznosić, upadamy, dlatego potrzebujemy zmian.

Jest jakieś jedno zdarzenie, które zapaliło wam lampkę, że potrzebujecie zmian, bo inaczej ciągle będziecie iść w dół?

Stawrogin: W moim przypadku była to wręcz seria zdarzeń. Na przykład przez długi czas wzbraniałem się przed terapią, bo myślałem, że moje problemy nie są dostatecznie poważne, by z niej skorzystać. 

Sars: To była czterdziestoletnia seria zdarzeń.

Samo dotarcie do domu przyniosło ulgę, nostalgię, a może jeszcze coś innego?

Stawrogin: Przede wszystkim święty spokój.

Sars: Czasami się zastanawiam, czy w ogóle dotarliśmy do tego domu, ale nie jest to zagadnienie, które muszę w najbliższym czasie rozstrzygnąć. Przychylę się więc do słów Maryja i powiem, że wreszcie uzyskaliśmy święty spokój. Zamknęliśmy przezajebisty rozdział naszego życia, w ramach którego wydarzyło się też dużo niefajnych rzeczy. Ta refleksja narasta zwłaszcza z perspektywy czasu. Gdy pomyślę o niektórych sytuacjach, włos jeży się na głowie.

Czy po latach życiowo-muzycznych perturbacji spokój jest dla was dziwnym stanem?

Stawrogin: Nie do końca, bo nie jest to nagły skok do zimnej wody, tylko mozolny proces. Zaczynam rozumieć pewne rzeczy i nie czuję się nimi zaskoczony, ponieważ wszystko przebiega bardzo systematycznie. 

Sars: Czuję się trochę tak, jakbym zrobił krok w bok i nagle wszystko zaczęło wyglądać zupełnie inaczej. Niby stoję w tym samym miejscu, ale pewne rzeczy przerabiam w inny sposób. Jednocześnie dodam, że nie da się tego kroku zrobić z dnia na dzień, bo potrafi to trwać całymi latami.

Gdy analizuję zawartość waszej pożegnalnej EP-ki, łapię się na tym, że jej dominującym elementem jest pogubienie. Szukacie, wracacie, krążycie i jednocześnie wydajecie się być tym wszystkim skonfundowani. Czy na finiszu działalności pogubienie jest jeszcze większe niż wcześniej?

Sars: Coś w tym jest, bo teoretycznie wszystkie nasze materiały są od siebie inne, ale w swoim obszarze takie same. Mam na myśli to, że tworzyliśmy bardzo spójne i jednolite płyty. Gdy obieramy dany kierunek, tworzymy numery utrzymane wyłącznie w jednym klimacie, nie robimy odstępstw od reguły. W przypadku „Drogi do domu” różne klimaty nakładają się na siebie i faktycznie jest w tym więcej kombinowania. Wszystko ze sobą rezonuje. Może być to pogubienie lub w drugą stronę – metoda na uniknięcie pogubienia. Wydaje mi się, że ogromny wpływ miał tutaj znacznie większy wkład Mateusza w tworzenie muzyki niż wcześniej. 

„Droga do domu” kończy się słowami Czas mnie ominął / żebym innym nie hamował świata. Można powiedzieć, że – oprócz tego, co ustaliliśmy – WTZ stało się dla was zbyt ciasne?

Stawrogin: Powiem tak – bazując na nazwie i dokonaniach tego zespołu łatwo stwierdzić, że w jego ramach może pojawić się dosłownie wszystko. Przytoczony przez ciebie tekst traktuję raczej w kategoriach refleksji o nieuchronnym starzeniu się i dezaktualizacji. Chodzi także o wspomniane wcześniej wpadanie w koleiny – kiedy świat, który wcześniej oferował tak wiele możliwości, zupełnie nagle zaczyna się drastycznie kurczyć. 

To całkiem ciekawe, że mimo pełnej swobody wyborów artystycznych i tak można zamknąć się w szufladzie. 

Sars: Już sam fakt, że rozmawiamy o poszczególnych cechach tego zespołu, jest poniekąd wejściem do szuflady. Wytwarza się tu pewna koncepcja i idea, która wykracza poza granie muzyki. Jeśli mam być szczery, ta właśnie idea w jakiś sposób się wypaliła. Podobnie jak nomenklatura związana z Wędrowcami – to krążenie, podróżowanie. Trochę, jakbyśmy się zapętlili i robili cały czas to samo kółko. Oczekiwania nas samych i innych ludzi w związku z tym, że możemy wszystko, również traktuję jako pewnego rodzaju kategoryzację. Chcemy więc uciekać od takich schematów i zrobić coś innego. 

Czyli obecnie potrzeba wam przede wszystkim dyscypliny stylistycznej?

Stawrogin: Zgodziłbym się, ale chodzi mi bardziej o poddawanie własnej twórczości większej krytyce. 

To znaczy?

Stawrogin: Aby nie decydować o niej impulsywnie, tylko odkładać, po jakimś czasie wracać, a potem już na chłodno ocenić ponownie. Trochę mniej intuicji, a więcej refleksji. 

Sars: Nie zastanawiałem się nad tym, ale gdy słucham Maryja, dochodzę tak na świeżo do wniosku, że zależy mi na tym, by ograniczyć przypadkowość swoich działań. Przy okazji – planujemy już wspólne działania pod inną nazwą. Co prawda jeszcze nie do końca wiemy, co to będzie i o czym to będzie, mimo że mamy już pomysł na jeden tekst, ale nie będą to po prostu Wędrowcy ze zmienionym szyldem. 

Żałujecie, że w przeszłości nie postawiliście na większą selekcję pomysłów?

Stawrogin: Nie mam w sobie żadnego żalu. Uważam, że działanie w ramach tego zespołu przyniosło nam mnóstwo śmiechu i zabawy, ale w przyszłości nie chcemy się powtarzać. Chcemy uniknąć pewnych schematów rytmicznych, melodycznych czy ulegania tym samym inspiracjom. Stąd jest w nas chęć na więcej autorefleksji, bo dzięki niej wiemy, czy coś, co robimy, faktycznie brzmi inaczej. 

Na nowym materiale udało się wdrożyć część z tych postanowień w życie?

Stawrogin: Gdy słucham na przykład utworu „Agapa II”, uważam, że jest to totalne muzyczne kuriozum i jednocześnie strasznie jestem z tego zadowolony. Wcześniej z reguły Kamil przynosił muzykę, a ja układałem do tego teksty oraz wokale i tyle – przy czym tutaj wyglądało to inaczej. Przygotowałem kilka wersji wokali, ale potraktowano mnie asertywnie i wręcz wymęczono, by wszystko nabrało idealny kształt, byśmy wszyscy byli zadowoleni z efektów. Szukałem więc różnych rozwiązań melodycznych, które nie są mi bliskie czy intuicyjne, aż w końcu dotarłem do właściwego miejsca. Tak właśnie rozumiem tę autorefleksję, o której mówiłem. 

Sars: Chciałbym też dodać, że wcale nie wpychaliśmy na nasze materiały każdego pomysłu, jaki wpadł nam do głowy. Wbrew pozorom byliśmy całkiem rygorystycznym projektem. Na moim dysku spokojnie znalazłbyś tyle niewykorzystanej muzyki, że spokojnie złożylibyśmy z niej dwa albumy i EP-kę. 

Wokale Konstantego Mierzejewskiego na nowym materiale są porównywane do Piotra Roguckiego i Mariana Lichtmana. Który z nich bardziej pasowałby na członka Wędrowców?

Stawrogin: Oczywiście, że Marian Lichtman!

Sars: Wiadomo! Ale pasowałby do nas ze względu na samą osobowość, nawet nie musiałby nic śpiewać i w ogóle nie musiałby nic robić. Gdybyśmy grali z Lichtmanem, pewnie jeszcze szybciej zakończylibyśmy działalność. 

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas