Zawsze bez oporów podkreślasz, że zakładając Spiritbox chciałeś nagrywać tak bezpośrednią i przebojową muzykę, jak to tylko możliwe. Dlaczego ta ewolucja u większości muzyków przebiega właśnie w tym kierunku, tzn. od ekstremy do grania piosenek?
Jestem gorącym zwolennikiem teorii, że tłumienie w sobie czegokolwiek jest szkodliwe. Spędziłem jakieś 10 lat na graniu tak zaawansowanej technicznie muzyki, jak tylko potrafiłem. Uważam, że żaden artysta nie jest w stanie jednoznacznie określić, jaka ścieżka byłaby dla niego optymalna, dopóki nie doświadczy i nie zobaczy różnych rzeczy na własne oczy. Ja uświadomiłem sobie, że chciałbym spróbować czegoś innego, dopiero wtedy, gdy zaczęliśmy grać koncerty z większymi, popularniejszymi, bardziej mainstreamowymi kapelami. Zobaczyłem, jak reaguje na nich publika, jak przeżywa te ich piosenki i jaką nawiązuje z nimi więź, i stwierdziłem, że jest to coś, do czego warto dążyć. Ta zmiana to zatem wypadkowa zebranych doświadczeń, stawania się coraz starszym i może też coraz mądrzejszym. Mówiąc szczerze, po 10 latach grania takiej muzyki, jaką grałem, miałem jej serdecznie dość. Desperacko potrzebowałem zmiany. Jednocześnie w zmierzeniu się z piosenkową formułą odnalazłem spore wyzwanie, bo nigdy wcześniej nawet nie pomyślałem o napisaniu prawdziwej piosenki. Wierzę, że jeśli jesteś w stanie stworzyć numer, który zagnieździ się w głowie słuchacza już po pierwszym przesłuchaniu, to robisz coś dobrze. W żadnym z moich wcześniejszych zespołów nie było na to miejsca – zwykle chodziło nam o dysonanse, efekciarstwo i podejście typu „zobaczmy, ile dźwięków uda mi się upchnąć w tym miejscu”. Po jakimś czasie taka formuła się wyczerpuje. Chciałem spróbować czegoś nowego i spełniać się jako muzyk w trochę inny sposób niż dotychczas. I oto jesteśmy.
Patrząc z zewnątrz ciężko uwierzyć, że tworzenie w tej formule sprawia ci jakiekolwiek trudności.
Uważam, że pisanie piosenek jest o wiele trudniejsze od grania szybko i agresywnie. Chociażby ze względu na to, jak potężne ilości numerów utrzymanych w tym prostym, piosenkowym formacie wypuszcza się w świat dosłownie dzień w dzień. Jeśli jesteś w stanie napisać utwór, który wyróżni się z tego tłumu i sprawi, że ludzie będą chcieli do niego wracać – dla mnie to największe możliwe osiągnięcie. Zwłaszcza, gdy poruszasz się w obrębie takiego grania jak nasze, gdzie pole manewru jest mimo wszystko dość ograniczone.
Mówisz o dziesięciu latach spędzonych na projektowaniu sobie własnej przyszłości – skoro w końcu się udało, jaki masz sposób, żeby teraz nie osiąść na laurach?
Początkowe lata mojej kariery trochę przypominały taką ciągłą pogoń za króliczkiem. Nieustannie za czymś goniłem. Od wieku 16 lat, kiedy zacząłem na poważnie zajmować się muzyką i jeździć w trasy, do, powiedzmy 26 – czyli całe dziesięć lat – żyłem w przekonaniu, że jeśli tylko zacznę grać dla większych grup fanów, załapię się na kontrakt w takiej czy innej wytwórni albo nagram kilka numerów, które okażą się hitami YT, to będę ustawiony. To oczywiście bzdura. Teraz, kiedy patrzę na naszą pozycję, skupiam się bardziej na pracy, jaka jeszcze została nam do wykonania, i rozwoju, który dopiero może stać się naszym udziałem, niż na tym, co zrobiliśmy do tej pory. Tego typu przeskok w myśleniu był możliwy dzięki wszystkim szansom, które w ciągu ostatnich paru lat otworzyły się przed Spiritbox. Chodzi o to, że możesz sobie wyobrażać, jak to jest odnieść „sukces” i grać w uznanym zespole, ale dopóki nie doświadczysz tego na własnej skórze, nie możesz mieć o tym pojęcia, bo niby skąd? I może być tak, że wszystkie twoje górnolotne wyobrażenia nagle okazują się mrzonką. Nie chcę zabrzmieć jak skończony niewdzięcznik, bo bardzo niewielu zespołom w ogóle dane jest tego spróbować, ale naprawdę potrzeba sporo czasu, prób i błędów, żeby się w tym odnaleźć. To nie jest olśnienie, które dzieje się z dnia na dzień. Musisz popełnić milion pomyłek, żeby zacząć czuć się w miarę komfortowo w swoich butach. A nawet wtedy… wiesz, na bieżącej trasie zdarza nam się grać halowe koncerty dla znacznie większej publiki niż kiedykolwiek wcześniej mieliśmy okazję. Dwa lata temu przed wyjściem na jakąkolwiek scenę chciało mi się wymiotować z nerwów, dosłownie. Teraz wychodzę i nie czuję nic. Mózg się przyzwyczaja, pod względem ciągłych wyrzutów dopaminy porównuję to do przeglądania rolek na Instagramie. Po prostu zaczynasz przywykać do tego, że ciągle widzisz pod sceną coraz więcej i więcej osób. Dochodzisz też do punktu, w którym przestajesz to doceniać. Myślę, że nieprzeciętna częstość występowania depresji i innych schorzeń psychicznych wśród muzyków po części bierze się właśnie z tego nienasycenia i z faktu, że nie umiemy się cieszyć z tego, co już udało nam się osiągnąć. I jasne – tego typu podejście jest bardzo pożądaną cechą, kiedy chcesz się przebić i docierać do coraz szerszego grona odbiorców. Z drugiej strony, robisz tym krzywdę samemu sobie. Ja ostatnio staram się wypracować balans pomiędzy ambicją a dbaniem o własne zdrowie psychiczne. Nadal skupiam się na przyszłości, ale też pozwalam sobie zatrzymać się na chwilę i cieszyć się z małych zwycięstw. Wolę to niż toksyczną napinkę na ciągłe pokonywanie kolejnych szczebli rozwoju kapeli, coś typu „zagraliśmy dla 5 tysięcy ludzi? okej, teraz chcę zagrać dla 10”. Bez dania sobie nawet chwili na oddech i docenienie tego wszystkiego.
W jednym z wywiadów Courtney stwierdziła, że ludzie, którzy śledzą wasze poczynania, nie mają prawa wiedzieć, jakim zespołem tak naprawdę jesteście, bo sami jeszcze tego nie wiecie. Nie byłoby wam łatwiej, gdybyście działali zgodnie z określonym planem?
Nie, bo dzięki temu, że nie działamy, cała ewolucja Spiritbox jest odbiciem naszych nastrojów i ambicji w danym momencie. Nic nie jest tu zaplanowane. Jeśli napiszę numer, który, powiedzmy, nie spodoba się ludziom, w ogóle nie biorę tego do siebie: po prostu w danym momencie miałem potrzebę napisać taki numer i tyle, nie ma sensu bardziej się nad tym rozwodzić. Wierzę, że zespoły, które obsesyjnie kalkulują każdy kolejny ruch, ostatecznie coś na tym tracą. O ile ogólne wytyczne, typu „chcemy, żeby było ciężej/ lżej” albo „chcemy mieć więcej czystych wokali” są jeszcze okej, to planowanie z góry każdego najmniejszego detalu zabija kreatywność i mocno ogranicza twój rozwój jako muzyka. Lubię myśleć, że w Spiritbox wykonaliśmy świetną robotę, jeśli chodzi o przyzwyczajenie fanów do tego, by spodziewali się po nas niespodziewanego. To z kolei pozwala nam na zachowanie stuprocentowej twórczej wolności. Wspominałem już o swoich poprzednich zespołach – tam, jeśli choćby o milimetr wyszliśmy poza brzmienie, z którego byliśmy znani, wszyscy stawiali na nas krzyżyk. Nikogo nie interesowały nasze „poszukiwania”, siedzieliśmy w określonej szufladce i dla wygody wszystkich mieliśmy tam siedzieć nadal. Chciałbym być częścią zespołu, który może wydać coś absurdalnie ciężkiego, a chwilę później nagrać piosenkę akustyczną. I nikogo nie będzie to dziwić, i oboma tymi rzeczami ludzie będą równie podekscytowani. Nie porównuję się do The Beatles, absolutnie, ale kiedy popatrzysz na ich dyskografię, to… wiesz, możesz zebrać w pokoju 100 fanów The Beatles i zapytać każdego po kolei o jego ulubioną piosenkę. Jest spora szansa, że usłyszysz 100 różnych tytułów. Chcę dojść ze Spritibox do podobnego punktu – zbudować naprawdę rozległy i różnorodny katalog, z którego każdy słuchacz wybierze sobie to, co mu pasuje.
Ta wolność twórcza, o której wspominasz, pozwala wam lepiej radzić sobie z presją?
Tak i nie. Zauważyłem, że dość sporo osób kurczowo trzyma się tego, co już zrobiliśmy. Na przykład chcieliby, żebyśmy w kółko nagrywali nowe wariacje na temat „Holy Roller”. Ja bym tego nie chciał. Mam nadzieję, że nie zabrzmię jak egoista, ale ten numer przyszedł mi ot tak, bo napisałem całość w jakieś cztery godziny. Z drugiej strony, mamy też w dyskografii znacznie bardziej skomplikowane utwory, które kosztowały nas o wiele więcej pracy i wkładu emocjonalnego. Cenię sobie tę różnorodność i chciałbym ją utrzymać, bo o ile osoby z zewnątrz mogą wybrać sobie jakiś wycinek naszego brzmienia i uznać go za ulubiony, my nie możemy sobie pozwolić na podobne podejście – musimy patrzeć w szerszej perspektywie i już teraz zastanawiać się, co będzie np. za 10 lat. Bynajmniej nie odcinamy się od tego, co zrobiliśmy do tej pory. Jestem pewien, że prędzej czy później do tego wrócimy. Po prostu nie teraz – w tym momencie mamy ochotę na nowe podboje. W innym wypadku czuję, że przestalibyśmy się rozwijać. Nie ma sensu robić niczego na siłę, tylko dlatego, że ktoś tego od nas oczekuje. Spora część zjawisk na scenie metalowej wydaje mi wymuszona. Większość deathcore’owych kapel w ostatnich 2-3 latach zapomniała o robieniu czegoś swojego, tylko próbuje powtórzyć sukces zespołu, który wytycza tam trendy. Dla mnie nie ma w tym krzty oryginalności, jest imitacja, i to z góry skazana na niepowodzenie, bo przecież nie przebijesz kogoś, kto sam wymyślił dany patent. Nie zagrasz tego lepiej. Po co w ogóle próbować? Wolę iść swoją ścieżką i podejmować własne decyzje.
Skoro już wspominasz o przynależności do sceny, to jak w ogóle czujesz się na festiwalach, gdzie spora część słuchaczy jest do was nastawiona negatywnie bądź w najlepszym przypadku obojętnie? Widzisz tu jakąkolwiek szansę na budowanie mostów między starszym a nowym pokoleniem, czy to mrzonki?
Zawsze powtarzam, że chciałbym, żeby Spiritbox był zespołem, od którego nowe osoby będą zaczynać swoją przygodę z metalem. Ktoś przyjdzie na taki festiwal z myślą, żeby zobaczyć Spiritbox, a przy okazji posłucha też jakichś innych zespołów i może akurat w coś się wkręci. Myślę, że taką nazwą zawsze było Evanescence – pokazywali ludziom, którzy nigdy nie mieli absolutnie nic wspólnego z metalem, że metal jest fajny, a z czasem te osoby zaczynały rozglądać się też za innymi kapelami z innych podgatunków. Niezależnie, co myślisz o tych bardziej mainstreamowych zespołach, to ich obecność jest niezbędna, bo dzięki temu scena jako całość się rozrasta i jest w stanie ciągle przyciągać nowe osoby. Lubię grać takie festiwale, nawet jeśli konkurujemy o uwagę słuchacza z zespołami pokroju Testament albo Pantery. Ujmę to tak: jesteśmy tu raczej w mniejszości, sporo osób jest przeciwko nam, ale nie czujemy się tak całkiem na straconej pozycji. Wierzę w to, że jeśli ktoś negatywnie nastawiony do naszej muzyki przypadkiem zapląta się w okolice sceny, na której akurat będziemy grać, to istnieje szansa, że wyjdzie z tego koncertu z trochę inną perspektywą. Wierzę też, że prawdziwa bitwa o uwagę słuchacza rozgrywa się właśnie podczas koncertów. Jeśli trafisz na jakiś świetny zespół koncertowy, jest spora szansa, że po powrocie do domu będziesz chciał sprawdzić go z płyt. Z kolei kiedy coś nie spodoba ci się z płyt, to koniec; zwykle nie odczuwasz najmniejszej potrzeby, żeby później skonfrontować to niekorzystne wrażenie z występem na żywo.
Przy okazji premiery „Eternal Blue” daliście się poznać jako zespół mocno skupiony na singlach. To oklepane pytanie, ale patrząc pod kątem rozwijania takiej kapeli jak Spiritbox, to format dużej płyty jest wam jeszcze do czegokolwiek potrzebny?
W ostatnim czasie trochę zmodyfikowałem swoje zdanie na ten temat. Wcześniej zależało mi wyłącznie na singlach: patrzyłem na wszystko przez ich pryzmat i po prostu dokładałem kolejne, a kiedy okazało się, że mamy ich już wystarczająco dużo, zacząłem się zastanawiać, jak to poukładać, żeby zlepić je w całą płytę. W przypadku nowego materiału zależało mi na spójności, traktuję go jako jedną wielką całość pociętą na części. Tak czy inaczej – to, co w ostatnich latach dzieje się z metalem, jest kalką z tego, co lata temu stało się z hip-hopem i R&B. Nadrabiamy zaległości. Wiem, że wielu fanom jest to nie w smak, ale nie oszukujmy się, pieniądze ze streamingu są żadne, tak jak z większości rzeczy, które robi się w zespole na co dzień. Jedyną szansą, żeby płyta nie przepadła zaraz po premierze, jest pchanie kolejnych singli i budowanie oczekiwania na premierę. Dla mnie ma to sens. W innym wypadku ogromne nakłady pracy, czasu i pieniędzy, które przeznaczyłeś na nagrania, produkcję, teledyski, sesje zdjęciowe i całą resztę, idą na marne. Płyta wychodzi i nikt nawet o tym nie wie. Jest 2023, każdego dnia tyle się dzieje i zmagamy się z takim natłokiem informacji, że nasze mózgi są już usmażone. Trzeba łapać się każdej okazji, żeby chociaż na chwilę przyciągnąć uwagę odbiorcy. Czasy trzymania słuchaczy w niepewności aż do premiery to pieśń przeszłości. Mam w ogóle teorię, że zespoły stopniowo będą też odchodzić od wypuszczania całych singli – zamiast tego będą wrzucać krótkie urywki numerów i klipów na TikToka. W tym kierunku zmierzają nasze wzorce zachowań w internecie. Mamy wszyscy attention span złotej rybki. Przykro to mówić i nie chcę, by tak było, ale w takim kierunku będzie zmierzać także branża i mentalnie już szykuję się na te zmiany, bo jeśli nie będziemy przygotowani, to zmiotą nas one z powierzchni ziemi.
Uważasz taką wizję przyszłości za dołującą?
Nie, nie czuję się nią przygnębiony. Wolę przyjąć podejście, że nowe okoliczności otwierają przed nami nowe furtki. Gdybym miał być przygnębiony rozwojem technologii i ogólnie tym, jak żyje się na świecie w roku 2023, to równie dobrze mógłbym wcale nie wychodzić z domu, bo nie wygląda to za dobrze. Trzeba się cieszyć tym, co jest, bo w innym wypadku wypadałoby zostać preppersem i z niepokojem wyczekiwać nieuniknionego końca. Staram się dostosować. Zresztą widzieliśmy to już w 2020 – ci, którzy nie umieli albo nie chcieli się dostosować do sytuacji, zostali z niczym.
Adam Gościniak
zdj. Jonathan Weiner (1), Jenn Five (2), autor nieznany (3)