„Musisz sprzedać duszę” – wywiad z Christian Mistress

Dodano: 09.04.2025
Może nie zapomniałem, że taki zespół kiedykolwiek istniał, ale przerwa trwała tak długo, że przestałem już liczyć na nową płytę. „Children of the Earth” to tymczasem nie byle jaki powrót z zaświatów – co najmniej na miarę ubiegłorocznego powrotu tasmańskiego Tarot. I… niby to nadal ten sam zespół, co wtedy, a jednak już trochę inny. Moim rozmówcą był basista Jonny Wulf.

Powody, dla których zrobiliście sobie przerwę, są jasne i można je zamknąć w pudełku z napisem „samo życie”. Ciekawi mnie co innego – mieliście pewność, że kiedyś w końcu wrócicie? 10 lat to szmat czasu.

Towarzyszyło nam przeświadczenie, że wrócimy. Nie wiedzieliśmy tylko kiedy. Wypatrywaliśmy momentu, w którym każde z nas ponownie będzie mogło się w to zaangażować, bo uważam, że granie w zespole to spore zobowiązanie. Długo czekaliśmy na powrót Oscara (Sparbela – red.), który od początku istnienia kapeli był jej ważną częścią i głównym kompozytorem. W którymś momencie dotarło do nas, że minęło już dziesięć lat i że czas iść dalej – nawet bez Oscara, który z czysto życiowych powodów niestety nie mógł do nas dołączyć. Nie ma między nami złej krwi. Świetnie byłoby mieć go na płycie, ale zamiast żalu towarzyszyła nam głównie ekscytacja, że znowu jesteśmy razem. Z perspektywy czasu myślę, że to była dobra decyzja, wierzę też, że „Children of the Earth” jest godną następczynią naszych poprzednich krążków. Przez cały ten czas gdzieś z tyłu głowy tliła się nadzieja, że wrócimy, bo jest między nami świetna chemia i granie daje nam sporo radości. Mamy to szczęście, że po 10 latach są ludzie, którzy nadal o nas pamiętają – absolutnie nie braliśmy tego za pewnik. I – jeśli tylko na drodze nie staną jakieś nieprzewidziane przeszkody – chcielibyśmy, żeby ta powrotna płyta nie była jednorazowym wyskokiem.

Powiedziałbyś, że odejście Oscara to główna przyczyna różnic pomiędzy „Children of the Earth” a waszymi poprzednimi płytami? Bo z jednej strony od razu słychać, że to wy i nikt inny, z drugiej – kiedyś chyba nie zdecydowalibyście się na nagranie takiego numeru, jak przykładowo „Lake of Memory”.

Bez dwóch zdań strata osoby, która odpowiadała za stworzenie lwiej części materiału na poprzednie płyty, napawała nas lekką obawą. Nie mieliśmy żadnej pewności, że będziemy w stanie sensownie nawiązać do stylu wcześniejszych albumów czy pozostać „wiernymi” własnemu brzmieniu. Na szczęście Tim (Diedrich – red.) to świetny gitarzysta, który zna się z Oscarem od lat nastoletnich. Już wtedy grali razem w heavymetalowym zespole. Dzięki temu wie, jak Oscar myśli o muzyce i jak pisze nowe utwory. Bez tej wiedzy prawdopodobnie byłoby nam o wiele trudniej. W każdym razie napisaliśmy z Timem kilka numerów i z pewną dozą niepewności przedstawiliśmy je reszcie zespołu. Po tym, jak wspólnie orzekliśmy, że to faktycznie brzmi jak Christian Mistress, mogliśmy ruszyć z dalszymi pracami nad płytą. Chcieliśmy pogodzić dwie pozornie przeciwstawne ambicje: z jednej strony nawiązać do wcześniejszych krążków, bo są one częścią tego, kim jesteśmy jako zespół. Z drugiej – nie nagrywać tej samej płyty w kółko, bo to byłoby nudne. W pewnym sensie „Children of the Earth” stanowi powrót do naszego debiutu. Chcieliśmy wrócić klimatem do zespołowych korzeni, ale bez uciekania się do autoplagiatu.

Wydana w 2012 „Possession” pod wieloma względami okazała się dla was przełomem. Po czasie nie uważasz, że to wszystko działo się zbyt szybko? Pamiętam wywiady z Christine, w których narzekała na całą biznesową stronę grania i na to, jak dużo czasu i energii ona pochłaniała.

Mam poczucie, że w tamtym czasie Christine brała te wszystkie ekstra obowiązki na własne barki i musiało być jej z tym ciężko. Kiedy zakładasz kapelę, to po to, żeby grać muzykę, a nie żeby zajmować się wszystkim innym. Czasem te biznesowe aspekty grania w zespole potrafią naprawdę przytłoczyć i zdołować. Cóż, byliśmy dużo młodsi niż teraz i próbowaliśmy się w tym wszystkim jakoś odnaleźć. Może też całe to zamieszanie, jakie wytworzyło się wokół zespołu, nie wyglądało tak, jak sobie wyobrażaliśmy. Teraz jesteśmy już w zupełnie innym miejscu. Na pewno nie uciekamy na siłę od mediów; jeśli ktokolwiek jest na tyle zainteresowany zespołem, że chce z nami pogadać, to ciężko byłoby to zignorować. Nie zmienia się natomiast to, że priorytetem pozostaje dla nas granie samo w sobie.

Podobno w przeszłości mieliście opcję, żeby żyć z grania muzyki, ale ostatecznie się na nią nie zdecydowaliście. To też było po wydaniu „Possession”?

Rozważaliśmy taką opcję, ale znów wracamy tu do faktu, że oczekiwania czy wyobrażenia, jakie mieliśmy wówczas w głowach, niekoniecznie pokrywały się z rzeczywistością. Szybko zdaliśmy sobie sprawę, że granie w zespole na pełen etat chyba nie jest dla nas – w tamtym momencie i możliwe, że już nigdy, bo dziś jesteśmy dużo starsi, mamy swoje dzieci i kariery zawodowe, toteż ciężko byłoby teraz rzucić to wszystko w diabły. Nawet, jeśli hipoteza docierania z tym zespołem w każdy zakątek świata wciąż brzmi pociągająco. Tak czy inaczej – jeśli chcesz żyć z grania muzyki, nieodwołalnie wiąże się z tym kilka haczyków. W jakimś sensie musisz sprzedać swoją duszę. Możliwe, że trochę uogólniam i nie we wszystkich przypadkach wygląda to tak samo, ale takie odniosłem wtedy wrażenie.

Jeszcze odnośnie tamtej płyty – zawsze mnie zastanawiało, dlaczego zaczerpnęliście jej tytuł od utworu, który był… coverem. To nie zdarza się często, o ile w ogóle.

To nie było planowane. Zaczęło się od tego, że postanowiliśmy nagrać cover „Possession” szwedzkiego Faith. Wszyscy lubiliśmy ten numer, pasowało nam też to, że był dość niszowy – bo nie mamy nic przeciwko coverom, o ile nie są zbyt oczywiste i oklepane. Wyszło fajnie, płyta była już gotowa, pozostało wybrać tytuł. Dlaczego więc nie „Possession”? Brzmi dobrze i ma więcej niż jedno znaczenie. Oczywiście przeszło nam też przez myśl, że trochę dziwnie tytułować płytę od jedynej zawartej na niej piosenki, której nie jesteśmy autorami, ale nieszczególnie się tym przejmowaliśmy.

Przejdźmy do „To Your Death”. Znalazłem gdzieś stary cytat Oscara, który powiedział, że z uwagi na okoliczności towarzyszące nagrywaniu tego materiału – kilku z was zmieniało w tamtym czasie miejsce zamieszkania, doszło też do zmian w line-upie – przebicie poprzedniej płyty w ogóle nie wchodziło w grę.

Nie wiem, co sądzić o sformułowaniu „przebicie poprzedniej płyty”. Raczej nie myślę o nagrywaniu płyt w takich kategoriach. Staram się ich ze sobą przesadnie nie porównywać. Zawsze zależy mi tylko na tym, by nagrać coś równie dobrego, a jednocześnie innego niż wcześniej. Faktycznie mieliśmy wtedy zmianę w składzie, bo Tim zastąpił na gitarze Ryana McClaina, ale nie czułem, że jest między nimi jakaś drastyczna różnica, która wymusza na nas zmianę stylu. Oczywiście „To Your Death” jest inną płytą niż „Possession”. W pewnych aspektach pewnie nawet lepszą. A ty co sądzisz, masz jakieś preferencje?

Nie jestem fanem mówienia o muzyce za pomocą rankingów, przytoczyłem ten cytat głównie dlatego, że brzmiał, jakby w tamtym okresie było u was dość chaotycznie.

Bo to prawda. Było chaotycznie, ale kiedy już przeszliśmy w tryb pisania nowej muzyki, wszelkie turbulencje ustały. Czułem się tak jak zawsze. Mówisz, że to cytat Oscara – nie jestem w stanie wypowiadać się w jego imieniu. Na pewno ciążyła na nim presja, w końcu był głównym kompozytorem zespołu. Zdaję sobie sprawę, że jeśli zaczynasz obsesyjnie myśleć o tym, że musisz dorównać swoim poprzednim dokonaniom, to… skupiasz się nie na tym, na czym powinieneś. I odchodzisz od pobudek, dla których zaczynałeś w ogóle grać muzykę. Czy tak było u niego? Nie sądzę, ale na pewno było mu ciężko.

Christine nie jest typową heavymetalową wokalistką, co pewnie ma związek z tym, że zaczynała od śpiewania zupełnie innych gatunków, a metal pojawił się w jej życiu dość późno. Bardzo cenię to, że nie widać u niej najmniejszej chęci naginania się do gatunkowych standardów. Wy – jako instrumentaliści – macie poczucie, że musicie w jakiś sposób dostosować się do jej wokalu, czy po prostu każdy robi swoje i tyle?

Chcemy zostawiać jej na tyle przestrzeni, żeby mogła robić, co chce. Ale czy to świadome działanie? Niekoniecznie. Generalnie panuje u nas dość ciekawy system pracy. Zwykle siedzimy nad nowymi numerami sami, bez Christine, która często jest w rozjazdach. Później wysyłamy jej instrumentalne demówki i pytamy, czy wszystko jej pasuje. Bywa, że sugeruje, żeby coś zmienić czy poprawić, ale zwykle nie ma najmniejszego problemu, żeby zgrać wokale z muzyką (albo na odwrót). Cały proces przebiega w 100% naturalnie i myślę, że jesteśmy szczęściarzami, że nie musimy się nad tym szczególnie gimnastykować. Jako zespół staramy się też unikać banału – w większości naszych numerów pojawiają się fragmenty, które są… może nie skomplikowane, ale nietypowe melodycznie. Uważam, że utwory tylko na tym zyskują. Nie robimy tego po to, żeby rzucić Christine wyzwanie, chociaż wiemy, że zwykle będzie w stanie dołożyć tam jakąś wokalną harmonię czy melodię, która wyniesie całość na wyższy poziom i doda muzyce jeszcze bardziej epickiego czy podniosłego charakteru. Podsumowując: cenię sobie naszą współpracę, bo jako instrumentaliści nigdy nie musimy się ograniczać. Nie zastanawiamy się, czy Christine poradzi sobie z tym, co jej podrzucimy, bo wiemy, że sobie poradzi. Cały czas zdarza jej się zaskakiwać nas swoimi pomysłami. I owszem – kiedy komponujemy, mamy z tyłu głowy kwestię wokali, ale nigdy do tego stopnia, by ograniczało to naszą kreatywność.

Co sądzisz o kondycji współczesnego heavy metalu? Odnoszę wrażenie, że wokół tej muzyki panuje dzisiaj zupełnie inny klimat niż kiedy zaczynaliście.

Racja, jest zupełnie inaczej niż w 2008 czy 2009 roku. Dużo więcej się dzieje, jest więcej nowych zespołów, o których niestety nie wiem tyle, ile powinienem, bo całkiem wypadłem z obiegu i mam sporo do nadrobienia. Myślę, że główną różnicę między kiedyś a teraz stanowi dużo lepszy obieg informacji. Mam mieszane odczucia w kwestii social mediów i ich wpływu na różne aspekty naszego życia, ale akurat jeśli chodzi o docieranie do nowych odbiorców stanowią one nieocenione narzędzie. Pierwszy koncert po przerwie graliśmy na festiwalu Hell’s Heroes w Teksasie i to doświadczenie na pewno otworzyło mi oczy na fakt, że sporo się zmieniło. Po pierwsze: że w ogóle jest taki festiwal, który skupia się na klasycznych odmianach metalu i że tak prężnie funkcjonuje. Poza tym widziałem pod sceną mnóstwo młodych ludzi; publika była znacznie bardziej zróżnicowana, niż zapamiętałem to z naszych koncertów sprzed przerwy. Widać, że napływ nowych słuchaczy do metalu ciągle trwa i oby tak dalej.

Adam Gościniak

zdj. Johnny Delacy 

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas