“Muszę czuć w sobie głód jako artysta” – wywiad z The Halo Effect

Dodano: 09.02.2024
Istnieje spora szansa, że Niclas Engelin to jeden z najweselszych i najbardziej wyluzowanych artystów powiązanych ze sceną deathmetalową. Trudno mu się dziwić, ma powody do radości – The Halo Effect koncertuje w najlepsze, ich muzyka przypada do gustu fanom melodyjnej strony gatunku, więc jak tu się nie cieszyć? W poniższej rozmowie poruszamy wątki feelingu, roli melodii w piosenkach i otwartości na nowe.

Łatwo cię zirytować?

Nie, a dlaczego miałbym się irytować? Ludzie mają swoje opinie na różne tematy i jest to ich święte prawo, nigdy nie chciałem z tym walczyć, nie czułbym się z tym dobrze. Póki nie chcesz nikogo zranić, rób, co ci się podoba. 

To ciekawe, bo wielu muzyków o stażu podobnym do twojego ma dużo bardziej kruche ego.

Nie chcę wypowiadać się za innych, ale to, że ludzie są różni, więc podchodzą do tematów na różne sposoby, zawsze wydawało mi się dość oczywiste. Ty lubisz jedną drużynę piłkarską ja wolę drugą i spoko. Przecież rozbieżność w zdaniach nie musi skutkować wydłubywaniem sobie oczu, bo tak naprawdę kogo to obchodzi? Jedyne, o czym należy pamiętać, to traktowanie innych z szacunkiem i tyle. 

Kusiło mnie, by o to zahaczyć, bo The Halo Effect działa pełną parą i prezentuje autorskie podejście do melodyjnego death metalu, a słuchacze i dziennikarze niezmiennie porównują was do In Flames. Ja bym się trochę wkurzył.

Jeśli ktoś tak nas postrzega – spoko, droga wolna. W The Halo Effect najfajniejsze jest to, że wciąż mogę robić rzeczy, które kocham, czyli pisać muzykę, nagrywać ją, spotykać się z chłopakami na próbach i jeździć w trasy. W najbliższym czasie szykuje nam się naprawdę wielę występów, więc już nie mogę się doczekać. Chcę po prostu grać dobre piosenki, a następnie prezentować je na scenie, dlatego czuję dużą wdzięczność, że mam do tego odpowiednią platformę. Na przykład ostatnio graliśmy na 70000 Tons of Metal, czyli festiwalu odbywającym się na statku w formie rejsu, i było absolutnie świetnie. Celebrowaliśmy radość, jaką przynosi nam heavy metal, spotkaliśmy sporo starych znajomych i byliśmy w tym wszystkim razem. Niesamowicie przyjemna sprawa.

To twój pierwszy raz na tym festiwalu?

Nie, drugi. Grałem tam już z In Flames przed paroma laty i również bawiłem się wyśmienicie. Dlatego też, gdy wybieraliśmy się tam parę tygodni temu już z The Halo Effect, byłem w dobrym nastroju, bo wiedziałem, że mogę spodziewać się frajdy i fajnej przygody. To niesamowite, w jak dobrych nastrojach są wszyscy ludzie, których tam spotykam.

Metalowy rejs to bardzo ciekawa sprawa, ale czy 70000 Tons of Metal różni się czymś jeszcze od innych, bardziej konwencjonalnych festiwali?

Niespecjalnie, ale ta zasadnicza różnica – polegająca na tym, że grasz na statku i przemierzasz karaibskie morza – wywarła na mnie ogromne wrażenie. Kiedy jesteś na zwyczajnym festiwalu, łazisz sobie, gdzie chcesz, masz pełną dowolność działania. Tutaj sprawa wygląda zupełnie inaczej i jest to dość ekscytujące, siłą rzeczy robisz się bardziej towarzyski, nawiązujesz kontakty z innymi. 

Nie da się ukryć, że wasz death metal jest göteborski do szpiku kości – uważasz, że pchacie tę konwencję do przodu czy po prostu korzystacie ze sprawdzonych rozwiązań?

Zdecydowanie idziemy z tym do przodu i dodajemy do stylu coś nowego, opatrzonego autorskimi pomysłami. Nie chcemy stać w miejscu. Z drugiej strony – nie odcinamy się od korzeni i próbujemy zachować elementy, które jarały nas, gdy zaczynaliśmy granie tej właśnie muzyki. Próbujemy świeżych rzeczy, a jednocześnie spoglądamy w kierunku oldschoolu i łączymy to ze sobą. Do tego uważam, że jeśli grasz w takim zespole jak nasz, powinieneś czuć wynikającą z tego frajdę, mieć uśmiech na ustach, kochać tę konwencję. Przy zachowaniu odpowiedniego mentalu, komponowanie w takiej estetyce przychodzi dużo łatwiej, bo sam wiesz, w jaki sposób powinieneś się napędzić. 

Czyli podczas każdej próby bawicie się przednio?

Na pewno bardzo dobrze spędza nam się razem czas, a że nadajemy na podobnych falach, jeśli chodzi o to, jak chcemy brzmieć, to tym lepiej dla każdego z nas i dla całego zespołu oczywiście. Przede wszystkim: w The Halo Effect zawsze musi pojawiać się wyrazista melodia lub jakiś przebojowy hook. Takie elementy przyciągają moją uwagę i powodują, że pisanie materiału przebiega bezproblemowo. 

Gdy macie na stanie te elementy, dalsze pomysły to kwestia chwili?

W jakiś sposób tak. Pomysł może wyjść od mojej zagrywki na gitarze akustycznej albo od Jespera (Strömblada, gitarzysty – red), który akurat ma koncept na melodię, przedstawia mi go i razem próbujemy to jakoś kreatywnie rozwinąć. Nie myślimy na ten temat za dużo, nie rozważamy stu innych opcji, tylko bierzemy satysfakcjonująco brzmiący motyw, a następnie dodajemy do niego kolejne elementy i tak powstaje większość piosenek The Halo Effect. Jeśli czujesz, że masz w rękawie coś dobrego, wykorzystuj to, baw się tą muzyką.

Niektórzy artyści zapominają o tym, kiedy zakończyć prace nad danym numerem, niepotrzebnie go cyzelując, dopieszczając i w konsekwencji obdzierając z pierwotnej energii.

Bardzo daleko mi do takiego podejścia. Uważam, że nawet w takiej muzyce musi być miejsce na rock’n’rolla, na lekki pierwiastek Motörhead – ciśniesz przed siebie, działasz intuicyjnie i nie zaprzątasz sobie głowy niekoniecznie potrzebnymi rzeczami. I jeszcze raz podkreślę: dobra zabawa pozostaje kluczem. W przeszłości zdarzało mi się przesadzać z analizowaniem tego, co akurat robiłem i poniekąd doprowadzałem do wspomnianego przez ciebie stanu, a mianowicie zabijałem wibrację utworu. Jasne, brzmiał on lepiej, ale w konsekwencji sprawiał wrażenie zbyt idealnego, pozbawionego elementu ludzkiego. 

Jak wspomniałeś, melodie to najważniejszy aspekt muzyki The Halo Effect, więc co musicie robić, by cały czas były majestatyczne i stanowiły wiodący element utworów?

Dobre pytanie! Ale co zrobić? Hm, wydaje mi się, że po prostu musisz to poczuć. Jeśli słyszysz daną melodię i wbija cię ona w fotel, to dobrze, o taki efekt właśnie chodzi. Uwielbiam wyskoczyć z pomysłem, który znienacka przyprawia mnie o ciarki, zapewnia mi to wręcz dziecięcą ekscytację. To trochę jak z prowadzeniem auta… Masz prawo jazdy?

Niestety nie.

OK, ale i tak będziesz w stanie to sobie wyobrazić. Pomyśl, że jedziesz gdzieś samochodem, słuchasz sobie radia, aż tu nagle wskakuje utwór, którego wcześniej nie znałeś, ale mimo to zawarta w nim melodia werżnęła ci się głowę i chcesz ją nucić przez pół dnia. Świetne uczucie. Coś takiego chcę wzbudzać w sobie, kiedy komponuję muzykę, bez jednoczesnego stawania na rzęsach i działania na siłę.

Jak rozumiem, próbujesz powiedzieć, że death metal powinien być zapamiętywalny.

Tak to postrzegam. Wiadomo, że ta zasada nie musi mieć odzwierciedlenia w przypadku każdej kapeli, ale jeśli chodzi o The Halo Effect, jest to absolutny mus. 

W którymś wywiadzie Mikael Stanne (wokalista – red.) przyznał, że w czasach szkolnych byliście zagubieni, lecz ekstremalno metalowe podziemie nadało waszemu życiu sens. Teraz nie jesteście już w podziemiu, ale czy cały czas czujesz się jego częścią?

W stu procentach. Wciąż kocham tę muzykę i tę scenę. Mimo tego, nie da się nie zauważyć, że każdy z nas dokonał ogromnego rozwoju od lat 90. Nie tylko jesteśmy lepszymi muzykami, ale przede wszystkim mamy znacznie szerszą percepcję, słuchamy przeróżnych rzeczy, nie podchodzimy do innych artystów ortodoksyjnie. 

Otwartość przede wszystkim.

Oczywiście, że tak, bo kiedy słuchasz czegoś nowego i świeżego, możesz podpatrzeć pewne rozwiązania zastosowane u danego artysty i spróbować wtłoczyć je do własnej kapeli, nadając im autorski sznyt. Jeśli kochasz muzykę, powinieneś mieć oczy szeroko otwarte na nowości, bo cały czas ukazuje się masa dobrych rzeczy, więc pozostaje tylko w nich przebierać i wyciągać najbardziej wartościowe perełki. Na przykład ostatnio zasłuchiwałem się w pierwszej płycie Twin Temple, a chwilę później odpaliłem Marcusa Kinga – zajebistego gitarzystę bluesowego, niesamowicie kreatywny z niego koleś. Kocham też staroszkolne rzeczy utrzymane w okolicach soulu czy nawet r’n’b – melancholia wisząca nad tymi piosenkami to coś wielkiego, brzmi wyjątkowo mrocznie, co oczywiście działa na mnie przyciągająco.

Korzystanie z nowych inspiracji w ramach komponowania to dobra rzecz, ale jak się za to zabrać, by po drodze nie utracić swojej tożsamości.

Hm, ciekawa kwestia, ale wydaje mi się, że tutaj znowu powracamy do jednego z wcześniejszych wątków – po prostu musisz to czuć. Jesteśmy na tyle kumatymi muzykami, że zorientowalibyśmy się, gdyby coś brzmiało nie tak. Szczerze? Nawet nie umiem tego do końca wytłumaczyć, bo działam na tyle instynktownie, by nie musieć się nad tym zastanawiać. Dzięki temu podejściu wspólne tworzenie z Jesperem jest samą przyjemnością.

To znaczy?

Powiedzmy, że ogrywamy sobie zebrane wcześniej pomysły, aż nagle chłop wyskakuje z czymś w stylu: “Niclas, przerwij na sekundę, czuję, że mam pomysł na dobrą melodię” – ot tak. W dalszej kolejności okazuje się, że rzeczony pomysł faktycznie jest dobry i piosenka z sekundy na sekundę staje się dużo bogatsza. Bardzo inspirująca sprawa. Owszem, w założeniu brzmi to troszkę banalnie, ale naprawdę tak to u nas wygląda.

Miałeś w karierze takie momenty, gdy niekoniecznie czułeś pomysł lub utwór, nad którym akurat pracowałeś?

Zdarzało się, ale uważam, że to dobrze. Nigdy nie możesz być spełniony jako artysta. Musisz czuć w sobie głód i cały czas poszukiwać, cały czas chcieć przeskakiwać zawieszoną wcześniej poprzeczkę. Musisz zachowywać się jak gąbka i wchłaniać nowe koncepty. W kontekście komponowania głos serca bywa dużo ważniejszy od głosu rozsądku.

Co zrobisz, jeśli będziesz czuł się spełniony jako artysta?

Zawieszę gitarę na kołku i zajmę się czymś innym, nie żartuję. Trzeba wiedzieć, kiedy coś skończyć. 

Słowem: lubisz się zaskakiwać, nie lubisz stagnacji.

Nie zawsze, bo jednak wolę unikać zaskoczeń, gdy jestem na scenie, ale poza tym – owszem. 

Kiedy w styczniu zapytaliście słuchaczy na Facebooku, jaki ich zdaniem jest wasz esencjonalny utwór, najczęściej typowaną odpowiedzią było „Gateways”. Również uważasz, że to modelowy przykład tego, czym jesteście jako zespół?

Owszem, uważam, że to dobry wybór. Ten numer ma w sobie zarówno popową strukturę, jak i riff będący czymś w stylu spowolnionego Slayera – niby potężny kontrast, a jednak działa, co oczywiście mnie cieszy. Oczywiście do tego dochodzi spora dawka melancholii, jako Skandynawowie mamy w sobie jej pełno.

Nie każdy wie, ale oprócz grania próbowałeś swoich sił także jako producent, odpowiadając za produkcję drugiej płyty We Sell the Dead. Rozważasz kontynuację tej działalności w przyszłości?

Zobaczymy, ponieważ bardzo interesuje mnie ta sfera działania, z całą pewnością. To super móc się dowiedzieć od kuchni, jak budować album krok po kroku i dodawać do niego kolejne elementy, by każda piosenka brzmiała świetnie. 

Łukasz Brzozowski

zdj. Markus Esselmark

Bilety na warszawski i krakowski koncert The Halo Effect (w pakiecie z Meshuggah i Mantar) możecie kupić TUTAJ.

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas