I. JAK TO KIEDYŚ BYŁO
Muzyczną dietę nastoletniego fana „podziemnego” metalu połowy lat 90. trafnie dokumentują katalogi sprzedaży wysyłkowej Morbid Noizz i Mystic Productions. Te dwie kartki wpięte w środek najnowszego numeru „Morbid Noizz Magazine” i „Mystic Art” z listą kaset licencyjnych do nabycia. W drugiej połowie lat 90. wszystko, co miało jakieś bliższe lub dalsze konotacje z norweskim black metalem, miało szansę „jakoś się sprzedać”, taka muzyka była na czasie i odważne, świeże głosy miały po prostu duże szanse się wybić. Tak oto na polski rynek trafia kasetowa edycja debiutanckiej płyty Ved Buens Ende „Written in Waters”.
Trafia zresztą z pewnym opóźnieniem, bo już w 1996 roku. W katalogu wytwórni ze Skały, między ówczesnymi hitami norweskiego black metalu a klimatycznym metalem Katatonii czy Opeth, ląduje intrygujące wydawnictwo z frapującą, inspirowaną Salvadorem Dalím okładką, która przy bliższym spojrzeniu okazuje się tandetnym koszmarkiem. Skład zespołu wydaje się jednak wymarzony z perspektywy „fana Norwegii”: Skoll to basista Ulver, Carl-Michael Eide, czyli Czral (tu podpisany jako C. Michael), gra w Aura Noir, Vicotnik jest liderem Dødheimsgard. Bramy Walhalli stoją, jak się wydaje, otworem. – Mystic miał wtedy masę świetnych strzałów jeśli chodzi o black metal i okolice. Na kasetach licencyjnych wydawał właściwie sztos za sztosem – wspomina Krzysztof Słyż, w latach 90. twórca „Arachnophobia ‘Zine”. – Podłapali wówczas masę kontraktów na licencje u znaczących wtedy graczy w Czarnej Sztuce: Candlelight, Cacophonus, Moonfog czy właśnie Misanthropy, która to wydała „Written in Waters”. Misanthropy miało wtedy dobrą passę do wyławiania świetnych rzeczy, które niby wyrastały z black metalu, ale patrzyły daleko poza ten gatunek: Primordial, In The Woods…, Arcturus czy właśnie Ved Buens Ende.
Patykiem na wodzie
Czas premiery „Written in Waters” to epoka, w której ta muzyka wydaje się przekraczać percepcję i erudycję swoich odbiorców. Album wydaje się ciepło przyjęty, ale raczej w wąskim gronie osób siedzących w undergroundzie. – Pamiętam, że w kserowanych zinach czytałem o Ved Buens Ende, zanim sam go usłyszałem, i były to same pozytywne opinie – mówi Krzysztof. Opisywano go podobnie jak inne zespoły, które wychyliły głowę ponad black metal, czyli „awangardowe”, „przyszłość gatunku” i tym podobne. Z dzisiejszej perspektywy widzimy, jak wiele z tych określeń fatalnie się zestarzało i jak paskudnie zestarzało się wiele zespołów wtedy tak określanych. No, ale o „Written in Watters” nie sposób tak powiedzieć.
Nieliczne źródła zachowane z tamtych czasów potwierdzają przychylne opinie, ale ujawniają pewną bezradność recenzentów w opisie muzyki zawartej na „Written in Waters”. Nawet recenzja w renomowanym „Nordic Vision” docenia oryginalność tej muzyki i fakt, że nie jest ona entym wariantem Bathory czy Emperor, ale oprócz tego, czym nie jest, nie dowiadujemy się niestety, czym jest. Nie znaczy to, że Ved Buens Ende nie dało się wówczas przyporządkować do żadnego zjawiska w obrębie black metalu: – Mnie się spodobał od razu i nie wydał się ciężkostrawny – mówi Krzysiek. – Słyszałem wcześniej różne dziwne rzeczy wyrosłe z black metalu (np. Fleurety poznałem wcześniej niż Ved Buens Ende), więc nie odrzuciła mnie jego inność i nie wydał mi się ciężkostrawny, ale dziwny na pewno tak.
Trudność w opisie zawartości „Written in Waters” mogła wynikać z faktu, że nie trafił wówczas do publiczności, która choćby z nazwy znałaby inspiracje Czrala i Vicotnika. Tej płyty słuchali nastoletni, góra dwudziestokilkuletni fani metalu. Narzędzia do rozebrania jej na śrubki pojawiły się z wiekiem i wraz z rozwojem internetu, który błyskawicznie poszerzał horyzonty. Wtedy jednak trzeba było polegać na tropach podrzucanych przez samych muzyków, a ci robili to niechętnie: Bardzo inspiruje nas muzyka VOI VOD (pisownia oryginalna – red.) – mówił Czral w wywiadzie udzielonym w 1996 roku magazynowi „Thrash’Em All”. – Nie sądzę, żeby jakakolwiek inna grupa przed nimi potrafiła tak dobrze dyrygować i budować atmosferę w oparciu o rytm. Inspirują nas też inni współcześni kompozytorzy i elementy dysharmonii w dzisiejszej muzyce, ale jest to źródło bardzo rozproszone po wielu zespołach, więc nie warto tutaj wymieniać, bo lista byłaby bardzo długa. W 2019 roku w rozmowie z „Noise Magazine” Czral był już nieco bardziej wylewny: – Generalnie naszą największą inspiracją w tamtym czasie był „Into the Pandemonium” Celtic Frost (…) Słuchaliśmy tej płyty nałogowo. Poza tym, odkąd sięgam pamięcią, byłem fanem dziwnej, nieoczywistej muzyki. Słuchałem sporo takich zespołów, jak The Residents, Captain Beefhearta. Oprócz tego byłem i jestem wielkim fanem Holy Toy i De Press.
Łabędziom śpiew
We wspomnianym wywiadzie w „Thrash’Em All” Czral utyskuje na niezadowalające wyniki sprzedażowe „Written in Waters”, ale buńczucznie zapowiada kolejny album, który miał się nazywać „Half Visible Presence”. Na koniec apeluje o słuchanie ambitnej muzyki, takiej jak ARTURYS (sic!). Jak było dalej, wszyscy wiemy. Oczekiwania związane z kontraktem z wytwórnią, która miała wówczas w swoim katalogu Burzum i In The Woods…, okazały się nieadekwatne do rzeczywistości, a żal z powodu komercyjnej porażki – zbyt silny. Ved Buens Ende mogło z jednej strony liczyć na bratnie wsparcie większych zespołów, jak Enslaved czy Darkthrone, z drugiej zaś ciążyło nad nimi odium muzyki „dziwacznej” oraz „rip-offa Voivod”. Drugi album Ved Buens Ende nigdy się nie ukazał, Vicotnik skupił się na Dødheimsgard, Czral zaś na Aura Noir.
W 2006 roku nastąpiła nieudana próba reaktywacji zespołu na podstawie pomysłu Czrala, że do ówczesnego składu Virus dołączy Vicotnik i jakoś to samo ruszy – tyle że nie ruszyło. Carl-Michael zmagał się wówczas z depresją, alkoholizmem i problemami zdrowotnymi będącymi pokłosiem upadku z czwartego piętra. Zamiast poćwiczyć numery już nagrane, zespół uparł się, aby stworzyć nowy materiał, ale wszystkie starania spełzły na niczym w kilka miesięcy i pogrążyły pomysł reaktywacji na wiele lat.
Tymczasem Ved Buens Ende, jak każdy przedwcześnie wygaszony projekt, obrastał kultem.
II. KU PRZYSZŁOŚCI
– Albo wpadłem na to sam, albo podrzucił mi to Golem XIV lub Static (muzycy zespołu Mord’A’Stigmata – red.) – mówi Michał Stepień, muzyk m.in. Mgły, Owls Woods Graves czy Hauntologist. – Pamiętam, że często widziałem okładkę tu i tam, ale była kompletnie niezachęcająca do spróbowania muzyki. Wyglądała jak czyjaś praca z liceum plastycznego pod tytułem Egzystencja albo Człowiek. To, co pamiętam najdokładniej, to dość przykre, śliskie, ale jednocześnie hipnotyzujące uczucie, jakie wzbudzał we mnie ten harmonicznie rozstrojony wokal.
Jesteśmy drogą na nadchodzące tysiąclecia
Lata dwutysięczne to już zupełnie inne czasy i inny dostęp do muzyki. Osadzenie „Written in Waters” we właściwym kontekście nie jest już tak trudne i obarczone ryzykiem wywrócenia się o własne buty. W poświęconemu niedocenionym płytom blackmetalowym rankingu „Czarne perły” Piotr Weltrowski pisał na łamach „Noise Magazine”: – O ile „Min tid skal komme” Fleurety po latach brzmi mimo wszystko dość naiwnie, to płyta Ved Buens Ende do dziś aż iskrzy świeżością. W teorii operuje na tym samym poletku i spina black metal z „karmazynowymi inspiracjami” i wizjonerstwem Kanadyjczyków z Voivod, dodatkowo doprawiając go sporą dawką post-wszystkiego w stylu Slint. Z kolei pytany o swoje skojarzenia Michał Stępień mówi: Wtedy dla mnie to był kolejny z wielu zespołów powiązanych ze sceną Oslo, wychodzących z emocjonalnego ładunku black metalu, ale muzycznie szukający środków wyrazu zupełnie gdzie indziej. Do dziś nie wiem, czego oni słuchali i skąd wzięli ten rodzaj brzmienia, który był szalenie spójny. Kiedy słucham go dziś, kojarzy mi się bardziej z jakimś progresywnym doom metalem, elementy black metalu na tej płycie są minimalne. Może gdzieś w alternatywnej rzeczywistości jest popularny w latach 70. progresywno-rockowy zespół No, który tak grał. Funeral, psychedelic prog rock to termin, który mi przychodzi do głowy. Ja ten zespół traktuję jako świetny przykład tego eerie brzmienia (trudno mi znaleźć polski odpowiednik słowa) charakterystycznego dla Oslo z tamtego okresu. Ten sam vibe ma demo Ulver, Dødheimsgard, Constellation Arcturus, momentami nawet Strid, Fleurety i wiele innych.
Wieczorne piosenki
Pytam Michała o jego reakcje na Written in Waters: – Ciągle uważam, że to trudny album, a do tego szalenie depresyjny, o czym się często zapomina. Wszyscy zwracają uwagę na to, co muzycznie się tam dzieje, ale dla mnie to przede wszystkim album przerażająco smutny, zapiski człowieka absolutnie wykastrowanego, zlobotomizowanego i wydrążonego w środku. Pierwsze zetknięcie było trudne, muzyka mi się podobała, ale wydawała się nudnawa, za mało się tam działo, album zbyt powoli się rozbudzał. W tamtym czasie zdecydowanie bardziej trafiały do mnie albumy, w których więcej było ognia, a mniej transowości.
Być może tu jest klucz do niezrozumienia, z jakim spotkał się „Written in Waters”. Jest to oczywiście casus wielu ówczesnych metalowych awangardzistów, których recenzenci klepali po ramieniu i ściskali im dłonie, ale publiczność pozostawała zdezorientowana – w Polsce taką listę otwierałby łódzki Tenebris. Debiutancki album Ved Buens Ende ugotowany był ze składników, które dla odbiorcy wydawnictw Misanthropy Records były zupełnie nieczytelne, ale sam w sobie ten album był, co zauważył Michał, bardzo przykry emocjonalnie. Nawet jeśli czas dla smutnych metalowców był lepszy niż kiedykolwiek, Norwegowie proponowali muzykę ze złego snu, bardziej niepokojącą niż melancholijną. W dodatku jest to album stosunkowo długi, otwiera go siedmiominutowy utwór, w którym wokal pojawia się w połowie. Black metal przeziera tam jako jeden z wątków w gąszczu basu jak w Rush, perkusji jakby grał Ginger Baker i klimatu, który z metalowej awangardy zaczerpnął równie wiele z „Grotesque” The Fall czy „Trout Mask Replica” wspomnianego wyżej Captaina Beefhearta. Z całą pewnością grunt na takich odszczepieńców jest dziś bardziej chłonny niż wtedy, ale jaka kariera czekałaby Ved Buens Ende, gdyby przewietrzyli swoją muzykę albo po prostu grali bardziej blackmetalowo, jak czyniły to wówczas Aura Noir i Dødheimsgard – tego nie wiemy.
Piosenki o psach i samochodach
Wiemy natomiast, że założony przez Czrala w 2000 roku Virus był duchowym spadkobiercą Ved Buens Ende. Sam lider przyznawał się zresztą w rozmowie z „Blackastrial Magazine”, że na debiutanckim albumie zespołu są wątki i pomysły, które miały pierwotnie trafić na następcę „Written in Waters”. Kilka lat później zaś mówił w wywiadzie dla„Noise Magazine”: – Virus stał się do pewnego stopnia kontynuatorem idei tego zespołu, chociaż wielokrotnie wzbraniałem się przed tego typu uproszczeniami. Fakty są jednak takie, że Virus stanowił może nie substytut, bo to byłoby krzywdzące stwierdzenie, ale jakieś „mentalne przedłużenie” Ved Buens Ende, chociaż realizowane z innymi ludźmi.
– Katalizatorem dla faktycznego zrozumienia tego albumu i ponownego podejścia do niego był dla mnie zespół Virus i płyta „Carheart” – mówi Michał. Z tego uniwersum szaleństwa Czrala zdecydowanie najbardziej lubię właśnie ten album. Jest tam to pustkowie Ved Buens Ende, ale jest ono zrównoważone jakimś ogniem szaleństwa.
Virus zakończył działalność w 2018 roku. Pozostawił po sobie cztery płyty długogrające i mniejsze wydawnictwa, w tym półgodzinną EP-kę „Oblivion Clock”. Nie ma w ich dorobku wyraźnego lidera ani tym bardziej spektakularnej porażki, jeśli więc ktoś czuje się zaciekawiony, można te albumy poznawać chronologicznie, zaczynając od wychwalanego wyżej „Carheart” z 2003 roku. W pewnym uproszczeniu to po prostu Ved Buens Ende sprowadzony do wymiaru piosenek i odcedzony z całego black metalu.
Mój czas nadejdzie
We wspomnianej wyżej notce Piotr Weltrowski pisał o „Written in Waters”, że: (…) jest, przy zachowaniu skali, jak debiut The Velvet Underground – trafia do niewielu, ale do tych, którzy w przyszłości będą zmieniać gatunek. Debiutancką płytę Ved Buens Ende doceniono po latach – doczekała się paru reedycji. Hermetyczna w swoim czasie forma tej muzyki dobrze zniosła próbę czasu i wciąż brzmiała aktualnie, gdy black metal zderzał się z nową erą Mayhem, przechodził fazę „industrialno-Matrixową”, doświadczał rewolucji wywołanej przez Deathspell Omega. Okazało się, że Czral, Vicotnik i Skoll już ćwierć wieku temu wpadli na pomysły, które scena dopiero z czasem nadgoniła.
Powrót Ved Buens Ende w 2019 roku odbywał się już we właściwym, tj. oryginalnym składzie i w atmosferze świętowania. Zespół zaczął też – rzadko, bo rzadko – koncertować. – Widziałem ich raz, koncert był niesamowity – mówi Michał. – Ale oglądałem go jako zupełnie inny zespół niż słuchany na płycie. Muzyka była bardziej żywiołowa, dużo mocniej kojarzyła mi się z black metalem i miała ten patynowy, drugofalowy posmak, który lubię w tego typu muzyce. Inny zespół, lepszy od studyjnego.
To magia!
Wiesz, że jeśli „Written in Waters” przyspieszy się dwukrotnie, to wyjdzie z tego „Grand Declaration of War” Mayhem?! – pyta Michał. Puść sobie jakikolwiek kawałek, przyspiesz jakieś 1,5 raza i powiedz mi, że tak nie jest!