Od razu drobne wyjaśnienie: w przypadku kilku typów nie będę kierował się ciężarem mierzonym mocą riffów i przesterów, lecz emocji. Jak wiemy, wywalanie serca i duszy na talerz to jedna z głównych specjalności Alice in Chains, dlatego nie można tego pomijać.
„Sunshine” („Facelift”)
Debiutancki album Alice in Chains to kopalnia beztroskiego – jak na nich, bo zdarzają się tu bardzo ciemne barwy – deskorolkowego metalu w wydaniu znanym i kochanym z przełomu lat 80. i 90. „Sunshine” z miejsca powala swingująco-bujającym riffem o hardrockowej proweniencji, a gdy głowa chodzi sama, na słuchacza zwala się niemal doomowy refren. To właśnie w nim słyszymy pierwsze próbki niezawodnego podziału wokali na Layne’a Staleya i Jerry’ego Cantrella. Sam miód.
„Them Bones” („Dirt”)
Może zabrzmi to jak przesadna ekscytacja fanboya, ale jeśli otwierasz płytę takim strzałem, to nic dziwnego, że uznawana jest za jeden z największych klasyków lat 90. w kategorii open. W „Them Bones” Alice in Chains stawia na frontalny atak. Staley jest w swoim peaku i w najlepsze ryczy do słuchacza, całość napędza wybitnie postrzępiony, żwawy riff (ewidentnie konsekwencja udziału w trasie Clash of the Titans), a do wszystkiego dostajemy treściwe, przeszywające solo Cantrella.
„Sludge Factory” („Alice in Chains”)
„Alice in Chains” (wyłączając akustyczne EP-ki) jest chyba najlżejszym albumem Alice in Chains. Gdybym miał wskazać ich jednoznacznie grunge’owy materiał, postawiłbym właśnie na pieska z trzema nogami. Nie oznacza to jednak, że brakuje tu kopa. „Sludge Factory” – zgodnie z tytułem – jest niemal sludge’owym walcem szorującym twarzą słuchacza po betonie. Ten luźno puszczany riff, niepokojący falset Layne’a na wejściu, eksplozja pesymizmu w refrenie… Nie ma tu słabych punktów.
„Last of My Kind” („Black Gives Way to Blue”)
Mówi się, że „Black Gives Way to Blue” to najlepszy z poreaktywacyjnych albumów Alice in Chains. Z jednej strony zespół nie musiał niczego nikomu udowadniać, a z drugiej Jerry ewidentnie chciał pochować demony, z którymi rozprawiał się do i po śmierci Staleya. „Last of My Kind” to książkowa mikstura hardrockowego drive’u z doommetalowym majestatem, które w bridge’u przecina kroczący riff bliski złotym latom… Metalliki. Panowie nie stracili jadu – ewidentnie
„No Excuses” („Jar of Flies”)
I tutaj przykład czegoś, co muzycznie wydaje się być zupełnie sympatyczną, ogniskową balladą, ale lirycznie przygniata słuchacza na zawołanie. „Jar of Flies” – mimo akustycznej konwencji – wciąż pozostaje jedną z najmroczniejszych płyt Alice in Chains, a „No Excuses” jasno tego dowodzi. Zasępione wokale Staleya i Cantrella to oczywiście najlepsza forma przedstawienia tekstu gotowego złamać każde serce, który drugi z muzyków napisał w kontekście słabnącej, napędzanej heroinowym uzależnieniem relacji z tym pierwszym. Mówcie, co chcecie, ale przy fragmencie You, my friend, I will defend / And if we change, well I’ll love you anyway niespecjalnie hamuję się ze łzami.
„Love Song” („Sap”)
Coś na rozluźnienie atmosfery. „Love Song” to chyba jedyna piosenka Alice in Chains napisana przez cały zespół. Pozostaje ona najgłupszą i najzabawniejszą w ich repertuarze. Layne Staley usiadł za bębnami, Jerry Cantrell chwycił za bas, Michael Starr przejął obowiązki gitarzysty, a Sean Kinney ogarnął partie megafonu i fortepianu. Numer startuje od lekko cyrkowej melodii, by w pozostałych sekcjach rozpędzać się do prędkości deathmetalowych. Słodka głupawka.
„So Far Under” („Rainier Fog”)
Od premiery ostatniego długogrającego materiału Alice in Chains minęło prawie siedem lat. Następcy na horyzoncie nie widać, więc oczekiwanie na coś świeżego można umilić sobie seansem z „So Far Under”. W zwrotce dostajemy hardrockowy groove, ale refren to doomowe zejście do piekła i pojawiające się w idealnych miejscach (na zejściu każdego riffu) harmonizowane wokale Cantrella i Duvalla. Drugi z artystów odpowiada za skomponowanie kawałka, co pokazuje, że absolutnie nie jest jakimś tam emulatorem Layne’a.
„Stone” („The Devil Put Dinosaurs Here”)
Odnoszę wrażenie, że dwa ostatnie albumy Alice in Chains są uznawane przez fanów za jedne z tych słabszych w ich dyskografii. Wiadomo, dawnych uniesień z „Dirt” czy „Alice in Chains” tu brakuje, ale gdy już pojawia się strzał w zęby, to długo o nim nie zapominacie. „Stone” jest napakowanym ciężarem, którego nie powstydziłyby się stonermetalowe załogi. Za sam riff wiodący Cantrellowi należy się jakiś medal.
„Nutshell” („MTV Unplugged”)
Why the fuck you crying so damn loud?! – głosi mem idealnie pasujący do TEGO wykonania TEGO utworu. „Nutshell” bez cienia wątpliwości mieści się w topce najbardziej przybijających i dołujących utworów Alice in Chains, a w wersji z ikonicznego alicjowego MTV Unplugged brzmi potrójnie smutno. Oto na scenę wchodzi Layne Staley – z różowymi włosami, rękawiczkami zakrywającymi ślady po heroinowych iniekcjach, wychudzony, zniszczony, przypominający ducha dawnego siebie. Ale gdy już siada do mikrofonu, brzmi tak potężnie, że wszystko inne schodzi na dalszy plan. Jeden z bardziej ikonicznych momentów rocka lat 90.
„Rain When I Die” („Dirt”)
Przy całym geniuszu „Dirt” i mnogości hitów, jakie zespół wówczas wyprodukował, zapomina się o złotych utworach, które niekoniecznie weszły do kanonu Alice in Chains. A niesłusznie. „Rain When I Die” brzmi jak niebo spadające na głowę – trudno o bardziej adekwatny tytuł. Zaczyna się od niepokojącego pulsu basu i rozstrajających gitarowych melodii, a gdy przechodzimy już do mięsa, zespół od razu serwuje jeden z najcięższych riffów. Czego tu nie kochać?
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu