Najlepsze metalowe EP-ki. Część druga

Dodano: 16.12.2025
EP-ki to często ignorowane wydawnictwa. Właściwie zespoły same są sobie w tej kwestii winne – mini-albumy z reguły zawierają przewidywalnie odegrane covery czy utwory, które nie trafiły wcześniej na „duże” płyty. Tyle że bywają wyjątki. I właśnie nimi zajmuję się w tym cyklu.

Slayer – „Haunting the Chapel”

O wręcz fascynujące, w jakim tempie rozwijały się pierwsze zespoły thrashmetalowe! Metallica na „Kill’em All” grała szczeniacką, prostą krzyżówkę heavy metalu i punka, by na swoim drugim albumie zrzucić na słuchacza kaskady morderczych riffów w „Fight Fire with Fire” czy popisać się wręcz proszącymi o orkiestrowe aranżacje „For Whom The Bell Tolls” i „Call of Ktulu”.

Slayer poszedł o krok dalej: zaczynał jak koledzy z Metalliki – dodając do ich mikstury sporą dawkę Venomowego jadu – ale już na EP-ce „Haunting the Chapel”, wydanej pół roku po „Show No Mercy”, przygotował podwaliny pod „Reign in Blood”! 

„Captor of Sin” brzmi jak coś pośredniego pomiędzy „Black Magic” z debiutu a „Reign…”, ale wystarczy posłuchać „Chemical Warfare”, by przekonać się, że już wtedy w głowach muzyków rodził się pomysł na nagranie najbrutalniejszego albumu lat 80.

To przykład EP-ki, która ma sens i powinna być częścią kolekcji fana. Nieco ponad 13 minut, które sprawiły, że historia muzyki przyspieszyła!

Vader – „The Art of War”

Vader pojawił się w pierwszej części tego cyklu z „Sothis”, ale powraca z „The Art of War”, gdyż EP-ka ta pozwoliła zespołowi odzyskać pełną sympatię fanów. Było to szczególnie ważne po udanym, ale zachowawczym „Revelations” i „heavymetalowym” „The Beast” (do dziś bardzo niedocenianym, dodam).

The Art of War to kolejny dowód na to, że Vader świetnymi piosenkami stoi. Kto raz usłyszał „This is the War”, „Lead Us” i „What Colour Is Your Blood?”, ten już ich nie zapomni. A wszystko to zwieńczone nawałnicą riffów i blastów w postaci „Death in Silence”.

Co ciekawe, tym razem Peter dopuścił do komponowania Mausera. Wpuszczając do muzyki Vadera więcej powietrza, wspólnie stworzyli preludium do jednej z najlepszych płyt zespołu – „Impressions in Blood”.

Panzerfaust – „The Lucifer Principle”

Panzerfaust to fenomen – ich ostatnie cztery albumy pokazały, że w black metalu nie wszystko zostało jeszcze zagrane, na żywo… cóż, każdy, kto uczestniczył w koncercie zespołu, wie, że to niezapomniane przeżycie. A mimo to grupa nadal nie zyskała tak dużej popularności, na jaką zasługuje.

EP-ka „The Lucifer…” została wydana jeszcze przed wspomnianą kwadrologią „The Suns of Perdition”, ale zapowiadała to, co muzycy dokonają w następnych latach. Właściwie to kolejny przykład wydawnictwa, które mogło zostać w momencie wydania uznane za eksperyment,  ale ostatecznie dało podwaliny pod przyszłą twórczość zespołu.

We wstępie nie bez powodu wspomniałem, że na mini-albumach często znajdują się nudne covery – Panzerfaust swoją interpretacją „God’s Gonna Cut You Down” Johnny’ego Casha pokazał, jak reinterpretować cudzą muzykę. Swoją drogą dusza słynnego barda musiała być czarniejsza niż niejednego blackmetalowca.

Mgła – „Mdłości”

Tak, znam te argumenty: Mgła od niemal dwóch dekad gra to samo, jedynie udoskonalając dzieła, które popełniła w pierwszej dekadzie XXI wieku. Nawet jednak jeżeli tak jest i zespół nie zmienia się z płyty na płytę, popełniając od lat grzech autoplagiatu, jego wczesne dokonania pokazują, że M. i Darkside od początku mieli bardzo konkretną wizję tego, co chcą grać: po prostu black metal w jego dość bezpiecznej i czystej postaci. W roli eksperymentatorów realizowali się w Kriegsmaschine.

Jacek Walewski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas