W Heilung zaczynałaś jako wokalistka sesyjna, a później stałaś się pełnoprawną, wręcz kluczową członkinią zespołu. Czego nauczyła cię ta dziesięcioletnia podróż?
Maria Franz: Super, że o to pytasz. To bardzo ważna kwestia w kontekście mojego życia. Cóż, gdybym miała wskazać szczegóły, zdecydowanie postawiłabym na wzmocnienie moich umiejętności. W wielu aspektach egzystencji. Już jako młoda osoba byłam dosyć pewna tego, co chcę robić, i rozwijałam się w bardzo konkretnym kierunku. Wiedziałam, że jeśli chcę rozkwitnąć w pełni, muszę zostać artystką i skupić się przede wszystkim na muzyce. Ale – jak chyba każdy zresztą – walczyłam z wieloma stresami, niepewnością i innymi sprawami dręczącymi ludzi. Pomogło doświadczenie. Spędziłam niezliczone godziny na ćwiczeniu, doskonaleniu się, a do tego doszły oczywiście koncerty. Mnóstwo koncertów, mnóstwo kontaktów z ludźmi, których wcześniej w ogóle nie znałam. Dzięki temu nauczyłam się nie przesadzać z nadmiernym przemyślaniem wielu kwestii. Po prostu zrozumiałam, jak to jest żyć chwilą i pozwolić sobie na impuls. Ufam sobie i swoim atutom – bez tego byłoby bardzo słabo.
Heilung to w pełni uduchowiony kolektyw, do pewnego stopnia wręcz metafizyczny. Jak bardzo wasza muzyka funkcjonuje w ramach naszego świata, a jak bardzo w zupełnie innym wszechświecie?
Kai Uwe Faust: Powiedziałbym, że nasza muzyka to przede wszystkim swego rodzaju pomost między rytuałem przecinającym granicę dzielącą nasz świat i niewidoczne gołym okiem wymiary, które możemy odkryć wyłącznie na poziomie duchowym. Spory procent tego, co tworzymy, zasadza się na kośćcu naszej planety: począwszy od archeologicznych archiwów przez pradawne rękopisy, runiczne inskrypcje aż po echa epoki brązu czy epoki żelaza. To niesamowicie fascynujące i przede wszystkim prawdziwe ery w historii człowieka jako gatunku.
Mimo tego nie powiedziałbym, że rekonstruujemy przeszłość – co to, to nie. Wiele osób ma błędne spojrzenie na Heilung jako byt dokonujący wyłącznie odświeżenia tego czy tamtego, przy czym chodzi nam o coś znacznie większego i wielowymiarowego. Gdy już podejmujemy wątki z pradawnych czasów, wtłaczamy w nie nowe życie, nadajemy im dzisiejszą perspektywę. Na scenie odprawiamy prawdziwe rytuały otwierające odbiorcom furtki do innych wymiarów, przestrzeni niezależnych od konceptu czasu i miejsca, gdzie znajdą dusze naszych przodków, tajemniczych bóstwa oraz pierwotne moce, od których to wszystko się zaczęło. Dzięki temu ogromna większość naszego brzmienia funkcjonuje niejako w innym wszechświecie. Jest to ukształtowane jak mity, trans oraz nieświadomość starożytnych ludzi.
Odpowiadając więc na twoje pytanie – w zupełności zgadzam się z teorią, że nasza muzyka funkcjonuje w obu wymiarach. Gdy prezentujemy się na scenie, nie chodzi o rozrywkę czy fajne spędzanie czasu. Chodzi o przywołanie do życia czegoś prehistorycznego, gdzie nie sięga nasza krótkotrwała pamięć. Jesteśmy zakorzenieni w historii, lecz docieramy do pulsów i charakterystyki duchowego kosmosu, których nie da się zmierzyć ani analizować narzędziami oferowanymi przez współczesny świat.

Ty jako Maria Franz, a ty jako postać w Heilung to dwie różne osoby. Czy obie te strony ciebie czasem się przeplatają, czy są oddzielone grubą kreską?
MF: Nie powiedziałabym, że to dwie różne osoby – raczej jedna, aczkolwiek bardzo złożona. Z całą pewnością moja sceniczna prezencja daje światu pogląd na inny aspekt mojej tożsamości niż ten, z którym zetknąłeś się teraz, gdy odpowiadam na twoje pytania.
To jak nazwać cię w kontekście scenicznym?
MF: Moja persona artystyczna to byt odarty z ograniczeń czasu i metryki. Opieram się w stu procentach na aspekcie duchowym i scalam prawie całą siebie w ramach występów. W największym skrócie: dopuszczam do układanki inną stronę swojego „ja”, która może funkcjonować w poczuciu pełnej wolności i niezależności. Gdy prowadzę zaś zwyczajne życie i nie robię nic nadzwyczajnego, ta strona mnie schodzi na drugi plan. Obie świetnie się uzupełniają.
Wiem, że jesteś pacyfistką. Czy bardzo silna więź Heilung z naturą wzmacnia ten pacyfizm, czy nie zmienia niczego w kwestii twojego pokojowego nastawienia?
MF: Oczywiście, że zmienia. Z wiekiem staję się jeszcze bardziej konsekwentna w tej materii, a Heilung ma na to niebagatelny wpływ. Zresztą dzięki pacyfizmowi jestem w stanie zanurzyć się w tym projekcie w maksymalnym stopniu, co również odgrywa znaczącą rolę. Mimo wszystko trzeba podchodzić do tego z ostrożnością. Owszem, pokojowość to moja istotna cecha, przy czym natura nie zawsze jest pokojowa, wręcz przeciwnie. Trzeba poświęcić całe życie na to, aby ten fakt zrozumieć i się z nim pogodzić.
Mnie – podobnie jak wielu innym słuchaczom – Heilung kojarzy się głównie z katharsis i towarzyszącą mu doniosłością. Ale czy zespół przynosi tobie też zupełnie nieskrępowaną radość?
MF: Absolutnie tak – bez cienia wątpliwości. W stu procentach kocham nasze zespołowe plemię, nie zamieniłabym tego na nic innego. Uznaję nas za wyjątkowo czarującą gromadę stale interesujących i totalnie przepięknych istot, których energia przynosi wyłącznie miłość i radość. Bycie w tym wszystkim tak blisko i tak mocno przez ostatnich siedem lat to honor oraz niespotykany przywilej.
W oświadczeniu dotyczącym waszej nadciągającej przerwy w działalności zaznaczyliście, że musicie zrobić krok w tył, aby na nowo naładować energię i uniknąć wypalenia. Od kiedy czuliście, że zespół stał się zbyt wycieńczający?
MF: Małe sprostowanie – wcale nie chcemy i nigdy nie chcieliśmy robić kroku w tył. Zamiast tego potrzebujemy znaleźć ukojenie i odpoczynek, aby poddać kontemplacji to, co się z nami działo. Kolejna sprawa – Heilung nie jest wyczerpujący. Jeśli już, prędzej użyłabym takiego określenia w kontekście branży muzycznej jako całości. Tempo narzucane przez ten biznes nie pozwala realizować nam własnych wizji i nie daje takiej przestrzeni, jakiej sami sobie życzymy.
W odniesieniu do poprzedniego pytania zakładam, że czujesz się wyczerpana działalnością w Heilung. Łatwo wymieniać, co ten kolektyw ci dał, więc zapytam, co odebrał.
MF: Mimo wszystko i tak skupiłabym się na tym, co mi dał – a dał chociażby totalnie przerośnięty ogród, którym w końcu muszę się zająć, bo inaczej w nim utonę. (śmiech) A tak poważniej: oczywiście, że odebrało mi to kilka rzeczy. Jedną z nich był chociażby pogrzeb babci. Do tego dochodzi także nieco mniejszy, niż bym sobie życzyła, angaż w życie związkowe, rodzinne i relacje z przyjaciółmi. Bardzo się cieszę, że w najbliższym czasie będę miała okazję to podreperować.
Podkreślałaś, że od dawna fascynuje cię folk w wielu odmianach. Czy wobec tego wizja pt. „Maria Franz grająca piosenkowy i odprężający indie folk” brzmi jak coś realnego czy absolutny nonsens?
MF: To jak najbardziej coś realnego, ponieważ spełniam się w tej dziedzinie. Mam wciąż działający i nagrywający projekt poboczny o nazwie Songleikr. Jeśli go posłuchasz, znajdziesz tam wibrację, o której wspominasz w swoim pytaniu.
Kultowa postać amerykańskiego folku, Bonnie Prince Billy, powiedział kiedyś, że muzyka pozwala mu być sobą. Kim muzyka pozwala być tobie?
MF: To ciekawe spostrzeżenie. Jeśli chodzi o mnie, muzyka pozwala mi przede wszystkim na istnienie w innym stanie umysłu i świadomości. Bardzo potrzebuję takiej furtki, ponieważ niesamowicie wzbogaca ona moje życie duchowe. W momencie przepływu i w pełni dostrojonej kreatywnej energii, czas i miejsce przestają istnieć. To niesamowite uczucie i tak, to wciąż ta sama ja, ale czuję się wtedy jak zupełnie inna część siebie. Prawdziwie fascynująca rzecz.

Jedną z najważniejszych dla ciebie postaci jest Björk. Jak bardzo wpłynęła ona na to, co robisz w Heilung, biorąc pod uwagę, że wasza i jej muzyka brzmią odmiennie?
MF: Hm, odpowiem trochę naokoło. Otóż kocham Björk, jestem wielką fanką jej twórczości i przede wszystkim tego, z jaką łatwością przełamuje praktycznie wszystkie bariery współczesnej muzyki. Mimo tego nie powiedziałabym, że jakkolwiek wpływa ona na to, co robimy w Heilung. To jednak osobne światy. Zdecydowanie Björk pokazała światu – w tym i nam – że da się pójść w absolutnie dziwne i nieznane rejony, a jednocześnie zaciekawić tym cały świat. Niemniej stwierdzenie, że na tej bazie jesteśmy nią zainspirowani, byłoby podobne do tego, że zainspirował nas Newton, ponieważ na co dzień mamy styczność z grawitacją. Wpływy wpływami, lecz najważniejsza rzecz to odnalezienie siebie w swojej twórczości.
Przed Heilung grałaś w zespole Euzen, stojącym w połowie drogi między art popem a trip hopem. Wielu fanów niekoniecznie kojarzy cię z taką muzyką, ale czy wciąż czujesz sympatię jako słuchaczka?
MF: To był bardzo fajny zespół. Uważam, że wciąż dobrze się broni. Od czasu do czasu zdarza mi się wrócić do tych piosenek i mimo upływu lat dalej znajduję w nich wiele świetnych rzeczy.
Gdy czytam wywiady z tobą i twoimi zespołowymi kolegami, postrzegam was jako wesołych, zadowolonych z życia ludzi. Heilung w tym pomaga czy przeszkadza?
MF: No pewnie, że pomaga! Heilung ma w sobie potężny aspekt leczniczy – zwłaszcza w kwestii mentalnej. Granie tej muzyki i spędzanie czasu z tymi ludźmi (zarówno na polu twórczym, jak i bardziej zwyczajnym) pomaga mi oczyścić się ze wszystkich życiowych trudów. Jestem za to bardzo wdzięczna. Nie chcę wypowiadać się w cudzym imieniu, ale podejrzewam, że reszta zespołu może być podobnego zdania.
Czy typowy koncert Heilung to według ciebie stuprocentowy szamański rytuał czy raczej wydarzenie kulturalne z elementami szamanizmu?
KUF: Nie powiedziałbym, że jest to w stu procentach szamański rytuał w ścisłym antropologicznym sensie. To, co robimy z Heilung, jest bytem żyjącym pomiędzy światami. Nie chodzi ani o koncert we współczesnym rozumieniu tego słowa, ani też o czysty rytuał w tradycyjnym, plemiennym ujęciu. Tworzymy przestrzeń, w której spotykają się starożytność i teraźniejszość, gdzie sacrum i artyzm przenikają się nawzajem. Często nazywamy nasze występy na żywo teatrem dla bogów. Oznacza to, że wchodzimy na scenę nie po to, by występować wyłącznie dla ludzi, ale by obudzić coś większego. Przywołujemy pamięć, duszę i połączenie z wnętrzem. Scena staje się świętą przestrzenią. Każde uderzenie bębna, każdy oddech, każdy ruch jest wykonywany z intencją. To rodzaj składanej ofiary.
Pochodzicie z różnych państw, więc siłą rzeczy przekładacie odmienne kulturowe zaplecze na twórczość zespołu. Jak mocno cię to ukształtowało?
MF: Powiedziałabym, że to jedna z kluczowych sił stojących za Heilung. Dzięki tym różnicom, zrozumieniu ich i pełnym objęciu innych kodów kulturowych odnajdujemy pogodę i pokój ducha. Powiedziałabym, że generalnie jestem bardzo otwartą jednostką, ale dzięki Heilung ta otwartość objawia się znacznie intensywniej.
Jak zostało wspomniane, gdy już zrobicie sobie przerwę, to naładujecie energię. Ale co gdy w trakcie ładowania baterii do procesu wkradnie się nuda?
MF: Gdybyś tylko zobaczył mój ogród, bardzo szybko uznałbyś, że w życiu Marii Franz absolutnie nie ma miejsca na nudę. (śmiech)
Przyciągacie do siebie wielu fanów metalu, więc muszę zapytać, który zespół metalowy jest najbliższy duchowości i emocjonalności znanej z Heilung.
KUF: Należy wziąć pod uwagę dwa czynniki: jestem absolutnym, zagorzałym fanem metalu już od czasów nastoletnich, a Heilung jest wydawany przez Season of Mist, jedną z największych wytwórni metalowych na świecie. To samo w sobie daje dość jasny ogląd sytuacji. Ale wracając do istoty pytania – podobny klimat można dostrzec w mitologicznych i duchowych warstwach zespołów takich jak Bathory, zwłaszcza w ich wikińskiej erze, lub w starych, totalnie niepowtarzalnych materiałach Tiamat, Mayhem i Enslaved. Wszystkie one dotknęły krawędzi czegoś więcej niż tylko muzyka. Album Rotting Christ „Rituals” jest kolejnym wyraźnym i istotnym przykładem. Istnieje poczucie, że oni nie tylko grali piosenki. Obok niej dokonywali wielu innych rzeczy – wzywali, przywoływali, tworzyli przestrzeń graniczną.
Ostatnie pytanie to test wyboru: ostatni koncert w życiu wolałabyś zagrać w Norwegii, Danii czy w Niemczech?
MF: Zależy to całkowicie od lokalizacji. Daj mi epicki, zapierający dech w piersiach amfiteatr na świeżym powietrzu, a będę w pełni ukontentowana. Uwielbiam każdy z wymienionych przez ciebie krajów, ale Niemcy mogą mieć lepszy zasób dzikiej, nieprzewidywalnej aury przyrodniczej, więc gdybym już naprawdę musiała wybierać… myślę, że wybrałabym Niemcy. Ale nie jest to łatwy wybór!
Łukasz Brzozowski
zdj. Andy Julia (1), Natan Goldsworthy (2), Uncle Allan (3)