Uważasz się za spełnionego artystę?
Trudne pytanie, ale chyba nie. Gdybym był spełniony, nie miałbym potrzeby nagrywania kolejnych płyt, a jednak to robię, więc wciąż poszukuję absolutu. Nie potrafię nawet powiedzieć, dlaczego właściwie nie jestem spełniony, lecz czuję, że mam jeszcze dużo do zrobienia. Muszę cisnąć, ile wlezie i nie marnować czasu.
Brzmisz, jakbyś miał bardzo dużo konkretnych planów na przyszłość.
Ale nie mam. Wiem, że chcę zrobić jeszcze sporo rzeczy, lecz nie muszę kreować żadnych wizji ani ustalać planów. Co będzie, to będzie. Uczucie, o którym mówię, jest bardzo podskórne. Wynika raczej z intuicji.
Ale jakieś pomysły na pewno już masz.
Oczywiście, przy czym na razie leżą porozrzucane w losowych miejscach, więc kiedy nadejdzie odpowiedni moment, pozbieram je i złożę do kupy. Wiem, że przede mną sporo muzyki do nagrania i to nie tylko samodzielnie, ale z innymi ludźmi, więc nie zamykam się na nic. Lata działania w tym światku nauczyły mnie, by nie mieć żadnych oczekiwań, dlatego nie oczekuję ani nie rozmyślam, tylko robię swoje.
Brak oczekiwań daje więcej swobody?
Zdecydowanie, choć nigdy nie mogłem narzekać na brak swobody, jeśli o solowe rzeczy chodzi. Do tego biznes muzyczny zaskakuje mnie na każdym kroku, mimo że mam z nim styczność od blisko dwudziestu lat.
Co mogłoby zaskoczyć cię najbardziej po premierze “Nerd Icon”?
Szczerze? Największą niespodzianką byłoby jakiekolwiek zainteresowania tą płytą poza wąskim gronem słuchaczy. Ludzie śledzący moją działalność i oczywiście Svart Records prawdopodobnie świadomie sięgną po ten album, ale nie byłbym tego taki pewien co do reszty słuchaczy. Jestem skazany na podziemie i bardzo mi z tym dobrze. Nie mam wielkich ambicji, by cokolwiek zmieniać i podbijać wielkie sceny.
Przypuszczam, że najważniejsza jest po prostu radość z tworzenia i gotowych piosenek?
Dokładnie. Jestem bardzo zadowolony z każdej mojej płyty, a z “Nerd Icon” szczególnie, więc w kwestii satysfakcji mogę z dumą stwierdzić, że wszystko klika, jak należy. Z drugiej strony chciałbym grać więcej solowych koncertów, bo dotychczas nie było ich zbyt wiele, nad czym nieco ubolewam. Wbrew pozorom nie jestem wybredny pod tym kątem, przyjmuję każdą okazję, jaka mi się trafi, ale też nie podejmuję działań, dzięki którym mógłbym grać więcej, dlatego specjalnie nie narzekam. Gdy coś wpadnie, to super – może powinienem wykazać nieco więcej inicjatywy? Sam nie wiem.
Jesteś leniwy czy może podświadomie unikasz koncertów, tylko nie zdajesz sobie z tego sprawy?
Chyba żadne z powyższych. Czasami czuję pewne zrywy i myślę, jak fajnie byłoby pokoncertować z własnym materiałem, a potem jakoś o tym zapominam. W przypadku tej działalności priorytetem są przede wszystkim albumy studyjne, dlatego skupiam się maksymalnie na nich, a wszystko inne spycham na boczny tor. Robię wszystko dla siebie – to także istotny aspekt. Póki jestem z siebie zadowolony, a jak najbardziej jestem, nie muszę się martwić. Materiał na “Nerd Icon” rodził się przez długi czas, poprawiałem go aż do porzygu, ale gdy w końcu zrobiłem wszystko, poczułem wielką ulgę. Takie sprawy niesamowicie sprzyjają higienie psychicznej.
Kiedy rozmawiałem z Robertem Anderssonem ze Sweven (wcześniej Morbus Chron), powiedział mi wprost, że nienawidził swoich płyt, póki nie wyszły, bo włożył tak wiele czasu i serca w ich tworzenie, że miał już dość. U ciebie jest podobnie?
W jakimś stopniu zgadzam się z Robertem. Może nigdy nie doszedłem do poziomu nienawiści względem własnych numerów, ale na pewno zakończenie procesu tworzenia zawsze wiąże się u mnie z wielką dumą i poczuciem zrobienia czegoś odpowiedniego. To bardzo ważne, zwłaszcza w kontekście energii, jaką włożyłem w tworzenie “Nerd Icon”. Szczerze mówiąc, zajęło mi to tyle czasu, że aż sam się zdziwiłem.
Dlaczego?
Stało się tak, ponieważ ostatnie dwa lata spędziłem głównie w trasie z Viagra Boys i nagrywałem własne rzeczy z doskoku, ale proces okazał się na tyle złożony, że odsuwał się w czasie. Samo komponowanie to jeszcze pół biedy, ale miksy, mastering i inne techniczne sprawy okazały się sporym wyzwaniem – głównie ze względu na mój perfekcjonizm i chęć uzyskania efektu zgodnego z własnymi zachciankami. Brak deadline’u również zrobił swoje, bo mogłem dłubać w całości tak długo, jak miałem ochotę – bez bata nad głową i konieczności dopasowania się do kalendarza wydawniczego wytwórni.
Jak rozumiem, obyło się bez cierpienia?
Owszem. Cały proces przebiegał gładko, mimo czasochłonności i pracowitości, ale na żadnym etapie nie czułem się, jakbym zabrnął w ślepą uliczkę.
Zapytałem o spełnienie na wejściu, ponieważ nie obchodzi cię zdanie zdanie słuchaczy nt. twojej twórczości i działasz tylko na własnych warunkach. Co robisz, aby być z siebie zadowolonym?
Nauczyłem się odmawiać i kierować raczej własnym niż cudzym zadowoleniem. Okazało się to bardzo potrzebne i oczyszczające.
W jakim sensie?
Dzięki temu dbam o to, co w tworzeniu muzyki najważniejsze, a więc zabawę. Pisanie piosenek ma sprawiać frajdę i wywoływać pozytywne odczucia, dlatego pielęgnuję ten aspekt, jak mogę.
Ale z drugiej strony chyba musisz się postarać, by poczuć zabawowy aspekt – ponoć bywasz wybredny.
Zgadza się, ale dzięki temu cały proces jest ciekawszy. Kiedy wpada mi do głowy pomysł na piosenkę, podświadomie czuję, że rzeczona piosenka już powstała, więc muszę zmodyfikować ją do tego stopnia, by brzmiała po mojemu.
Jesteś łapaczem piosenek!
Dokładnie – wybieram gotowe piosenki zewsząd i łapię je, by następnie dostosować wszystko pod własne widzimisię. Moje płyty powstają w momencie, gdy dostaję komunikat w stylu “musisz nagrać album” od głosu w głowie. Jak dobrze liczę, otrzymałem to wezwanie już trzy razy, więc oto jestem.
Grałeś i grasz w odległych stylistycznie składach, a skala nurtów na twoich płytach rozciąga się od metalu aż po gotyk czy eksperymentalne obrzeża rocka. Jak pozostajesz spójny przy jednoczesnym próbowaniu nowych rzeczy?
To zabawna sprawa, bo rzeczy, które na mnie wpływają, nie uległy zmianie od bardzo dawna. Nasiąkłem pewnymi artystami w bardzo młodym wieku i wciąż ich kocham, wciąż z nich czerpię, tylko dodaję do tego nowe rzeczy. Przy tworzeniu “Nerd Icon” miałem więcej narzędzi, by wszystko brzmiało w sam raz, więc chyba o to chodzi – małe i stopniowe zmiany zamiast wielkich skoków przed siebie.
Chcesz powiedzieć, że tempo twoich zmian w muzyce jest zbliżone do tego, jak zmieniasz się jako człowiek?
Masz rację, bo zmieniam się cały czas, ale w bardzo powolnym tempie, bez rewolucji – tak naprawdę dopiero po latach zaczynam dostrzegać pewne rzeczy. Z muzyką jest bardzo podobnie. Nagranie pierwszej płyty w pełni solo również było świadectwem jakiejś zmiany. Po prostu któregoś dnia zachęcił mnie do tego znajomy, a dalej wszystko poszło samo. Dzięki temu uczę się zaspokajać własne potrzeby i z każdą płytą robię to coraz lepiej, więc czuję sporo radochy. Najprościej rzecz ujmując: podejmuję się czegoś, czego wcześniej się nie podjąłem, wychodząc w ten sposób ze strefy komfortu i osiągając szczęście.
Nazwałbyś siebie muzycznym nerdem?
Oczywiście, że tak! Tytuł płyty jest w tym przypadku bardzo sugestywny.
Co jest najfajniejsze w byciu muziarzem?
Zabawa nigdy się nie kończy – to jest najfajniejsze. Zawsze znajdziesz jakiś fajowy nieznany album, o którym nie miałeś pojęcia, zawsze trafisz na coś spoza twoich preferencji gatunkowych, co może cię zauroczyć. Jeden z moich najlepszych przyjaciół powoli dobija do sześćdziesiątki, ale wciąż nie utracił muziarskiej pasji. Mam nadzieję, że ze mną będzie dokładnie tak samo. Gdy czasami sobie myślę, że słyszałem właściwie wszystko, pojawia się coś, co prędko wyprowadza mnie z tego błędu.
Kiedyś powiedziałeś, że bliżej ci do fana muzyki niż muzyka. Członkostwo w dużych kapelach pokroju Ghost czy Viagra Boys nie spowodowała zmiany tego podejścia?
Absolutnie nie. Nawet podczas tras z – jak to nazwałeś – dużymi zespołami buszuję w sklepach muzycznych, szukając czegoś, co potencjalnie może mnie zmieść z powierzchni. Czasami uważam siebie za muziarza, którego ktoś po prostu omyłkowo wepchnął na scenę, więc skoro już się tam znalazłem, to w porządku, ale bycie fanem jest najistotniejsze. Spędzam znacznie więcej czasu na Discogs czy we wspomnianych sklepach muzycznych, niż przy obczajaniu różnych gitar, które mógłbym sobie kupić.
“Nerd Icon”, podobnie jak twoje poprzednie materiały, ukaże się nakładem Svart Records, a więc wytwórni, która wydaje wszystko – od ekstremy przez rocka aż po jazz. Chyba nigdzie indziej nie pasujesz tak dobrze.
Bez wątpienia. Zrobiliśmy z tego główny punkt wyjścia przy promowaniu materiału. Kocham to, że Svart jest tak eklektyczną wytwórnią, bo nie muszę z niczym się hamować i do czegokolwiek dopasowywać. Po prostu jestem sobą.
Mimo bogatej gamy inspiracji twój styl jest rozpoznawalny na kilometr, zwłaszcza z racji na charakterystyczne, skandynawsko-melancholijne melodie. Czy byłoby to możliwe, gdybyś urodził się gdzie indziej?
Jeśli mam być szczery, to zupełnie nie wiem! Dużo się mówi o tej skandynawskiej melancholii, ale przeczuwam, że raczej mam ją gdzieś w głęboko w sobie. Nie myślę o niej przy tworzeniu numerów. Jestem sobą i tyle.
Łukasz Brzozowski
zdj. Chris Shonting