„Nie jestem control freakiem” – wywiad z Thy Catafalque

Dodano: 24.08.2023
Po latach wypuszczania w świat kolejnych nagrań pod tytułem „im dziwniej, tym lepiej”, Tamás Kátai zapragnął wrócić do metalu, czego rezultatem płyta „Alfö​ld”. O okolicznościach tej decyzji więcej opowie sam zainteresowany, jak zawsze konkretny i skromny.

Sam powtarzasz, że „Alfö​ld” to „ekstremalny metal i niewiele więcej”. Skąd taki przeskok względem poprzednich płyt?

To akurat proste – poczułem przemożną chęć nagrania płyty, która byłaby stricte metalowa, bardzo bezpośrednia i mało skomplikowana. Takiej trochę w kontrze do metki „avantgarde”. Nadal kocham podziemny metal wczesnych lat 90., dla mnie to była złota era gatunku, z mnóstwem świeżych pomysłów i nieskrępowanej kreatywności. Stwierdziłem, że to już czas, żeby wrócić do tego brzmienia, i tyle.

Z drugiej strony mnóstwo recenzji opisuje ten materiał w kategoriach jakiegoś powrotu do przeszłości – raczej ciężko się z tym zgodzić, bo między „Alfö​ld” i, przykładowo, „Microcosmos”, jest więcej różnic niż podobieństw.

Jasne, też się z tym nie zgadzam. Owszem, w 1998 zaczynaliśmy jako zespół blackmetalowy, ale na „Alfö​ld” black metal jest zaledwie jedną ze składowych, i to niekoniecznie pierwszoplanową. Płyta wychodzi raczej z doom i death metalu, nawet thrashu jest tu więcej. Jeżeli rozpatrywać ją jako powrót do korzeni, to w bardziej ogólnych kategoriach – może i sposób myślenia o muzyce jest podobny jak wtedy, samo brzmienie niekoniecznie. Znowu gram metal, ale inny niż kiedyś.

Tak czy inaczej, rozmawiamy o powrocie do metalu. A było skąd wracać? W sensie mentalnym – przechodziłeś kiedyś okres znudzenia albo rozczarowania metalem? Myślę, że takie rozczarowanie to jest w ogóle często zapalnik dla „eksperymentalnych” projektów ludzi wyrosłych z tej muzyki.

Cóż, może kluczowe jest to, że metal nie był moją pierwszą zajawką, najpierw był Kraftwerk, Jarre i muzyka z gier komputerowych. Metal pojawił się później, tak jak sporo innych gatunków, ale w sumie w żadnym punkcie mojego życia nie był wyłącznym źródłem inspiracji dla Thy Catafalque. Kocham metal, ale nigdy nie polegałem na nim w stu procentach. Rozwiązania, które proponuje, momentami wydają mi się zbyt prozaiczne albo wręcz nudne. Jednocześnie uważam, że nie ma muzyki o większej sile oddziaływania. Moja relacja z metalem jest specyficzna, ale i tak nadal słucham go częściej niż czegokolwiek innego.

Jak nagrywało się płytę tak zdefiniowaną gatunkowo, jak „Alfö​ld”, po serii materiałów, na których – przynajmniej z perspektywy odbiorcy – nie było dosłownie żadnych granic? Nie czułeś się ograniczony konwencją?

Nie odczułem wielkiej różnicy, nie czułem się też ograniczony konwencją. Wszystko dlatego, że chociaż większość riffów i motywów kręci się tu wokół metalu, nie wiązało się to z narzucaniem sobie wytycznych, których musiałbym się później trzymać. Po prostu w którą stronę bym nie odszedł, ostatecznie i tak wracałem do metalu. Mimo wszystko na „Alfö​ld” pojawia się też kilka nietypowych instrumentów, typu flet, waltornia, flet turecki, wiolonczela, poza tym dziwne klawisze i eksperymenty z wokalem. Nie mogło być zbyt zwyczajnie – przy całej swojej prostocie „Alfö​ld” to nieco więcej niż blasty, tremola i growl.

Dzielnie się przed tym broniłeś, ale od jakiegoś czasu przynajmniej parę razy w roku można was zobaczyć na żywo. Wspomniałeś gdzieś, że z koncertowym składem zespołu spotykacie się praktycznie tydzień w tydzień. Jest szansa, że przełoży się to także na płyty i w końcu zaangażujesz w proces twórczy osoby z zewnątrz?

Na pewno nie na kolejnej płycie, bo ta jest już w 100% gotowa –  napisana i nagrana w taki sam sposób, jak do tej pory. Później kto wie? Sęk w tym, że przepadam za pracą pojedynkę, w swoim własnym tempie i we własnym świecie. Przychodzi mi to z łatwością i ma na mnie wręcz uspokajający wpływ. Póki tylko wpadam na nowe pomysły i nie odczuwam przy tym spadku kreatywności, nie mam w sobie potrzeby zmiany sposobu pracy. Nadal mnie to bawi i zaskakuje. Za to chętnie oddaję w cudze ręce miks i mastering swojej muzyki, bo wolę, żeby zajął się tym ktoś, kto faktycznie wie, co robi. W przeciwieństwie do mnie. Ale to byłoby na tyle, jeśli chodzi o dzielenie się obowiązkami.

A bierzesz teraz pod uwagę aspekt koncertowy przy pisaniu nowej muzyki? W sensie: co może sprawdzić się na żywo, a co na pewno nie?

Nie, i zamierzam bronić takiego podejścia jak niepodległości. Kiedy piszę nową muzykę, zależy mi na tym, żeby całkowicie odciąć się od wszystkiego innego, w tym także od dywagacji pod tytułem „jak dany numer zabrzmi na żywo”. To całkowicie marginalna kwestia. Liczy się tylko dany utwór. Dopiero kiedy jest nagrany i wypuszczony w świat, mogę się zastanawiać, czy w ogóle chcę go grać na żywo i – ewentualnie – jak miałby brzmieć. Ale nie spędza mi to snu z powiek.

Rozmawialiśmy już kilka razy i za każdym razem robisz wrażenie absolutnej antytezy tzw. gwiazdy rocka, ale czy łatwo było schować resztki ego do kieszeni i ograniczyć się na scenie do roli basisty?

O, człowieku, początkowo w ogóle nie miałem zamiaru wychodzić na scenę, więc fakt, że mogę grać sobie na basie i pozostawać daleko od centrum wydarzeń, postrzegam jako prawdziwe błogosławieństwo. Niestety od czasu do czasu muszę też podejść do mikrofonu i powiedzieć coś do publiki, ale staram się zawrzeć swój przekaz w tak niewielu słowach, jak to możliwe. Da się przeżyć.

Powiedziałeś ostatnio, że gdybyś miał okazję, to nagrałbyś „Sublunary Tragedies” jeszcze raz. Zaskakujące stwierdzenie, biorąc pod uwagę, że w Thy Catafalque prawie nigdy nie obierasz kursu na retrospekcję, stawiasz raczej na ucieczkę do przodu. Często zdarza ci się myśleć o przeszłości?

Lubię myśleć o przeszłości zespołu przynajmniej w takim sensie, że nie chciałbym jej zaniedbywać. Doglądam reedycji, wyszukuję w archiwach słabo dostępne demówki, które mógłbym do nich dołączyć, bawię się nowymi wersjami okładek starych płyt. Szczerze, to całkiem zajmujące. Poza tym, co by nie mówić, te płyty składają się na ostatnie 25 lat mojego życia – jasne, że nadal są dla mnie czymś istotnym. Nie grzebię w przeszłości w poszukiwaniu pomysłów, bo na szczęście omijają mnie twórcze przestoje. Ale tak, „Sublunary Tragedies” jest takim cierniem w moim oku. Polegliśmy tam na braku doświadczenia, przez co płyta jest dzisiaj praktycznie asłuchalna. Trochę szkoda.

Jak na twoje standardy „Alfö​ld” zawiera stosunkowo niewiele gościnnych występów, powiedziałeś zresztą, że czułeś, że na „Vadak” było ich wręcz za dużo. Chodziło o problemy logistyczne, czy po prostu z racji udziału zbyt wielu gości wizja tamtej płyty zaczęła się rozjeżdżać?

Nie chodziło o logistykę. Natomiast jak już wspomniałem, tym razem zależało mi na nagraniu prostszej i mniej awangardowej płyty, to wszystko. Niestety, aż przykro to mówić, ale na kolejnym albumie pojawi się jeszcze więcej gości niż na „Vadak”. Życie nie znosi próżni.

Jednoosobowe projekty to często domena muzyków z obsesją na punkcie kontroli, ale patrząc na twoje podejście do współpracy z osobami z zewnątrz można powiedzieć, że wyłamujesz się także z tego stereotypu.

Wszyscy goście na moich płytach, i wokaliści, i instrumentaliści, dostają sporo swobody i mogą robić, co im się żywnie podoba, oczywiście w ramach określonej konwencji. Z drugiej strony potrzebna jest osoba, która będzie to wszystko nadzorować i patrzeć w szerszej perspektywie – tak się składa, że w przypadku Thy Catafalque tą osobą jestem ja. Nie uważam się za control freaka, zachowuję dla siebie tylko tyle kontroli, ile jest konieczne. Tak wychodzi najlepiej dla zespołu.

Adam Gościniak

zdj. Orsolya Karancz

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas