Między debiutem Lowen a wydaną w zeszłym roku „Do Not Go to War with the Demons of Mazandaran” upłynęło sześć lat. Obie te płyty więcej dzieli niż łączy, ale ciężko się pozbyć wrażenia, że wasz pomysł na ten zespół pozostaje praktycznie taki sam, zmienił się tylko – za to dość drastycznie – sposób jego egzekwowania. Widzicie to podobnie?
Nina Saeidi: Zgadzam się z tą obserwacją w 100%. Nasze cele są z grubsza takie same, po prostu dzisiaj próbujemy je osiągnąć innymi środkami niż jeszcze kilka lat wstecz. Pomysł na Lowen w zasadzie się nie zmienił, ale uważam, że obecnie jesteśmy w stanie wyrażać siebie o wiele lepiej i konkretniej niż na debiucie.
Shem Lucas: Kiedy nagrywaliśmy debiut, byłem jeszcze na etapie poszukiwania własnego brzmienia. Moja ówczesna wiedza na temat gitar, sprzętu i nagrywania nijak się miała do tego, co wiem dzisiaj. Dodatkowo byłem bardzo uparty, bo zafiksowałem się na punkcie tego, żeby zabrzmieć jak nikt inny. Musiało upłynąć sporo czasu, bym zaakceptował fakt, że niektóre rozwiązania są powszechnie używane z jednego prostego powodu: bo działają. (śmiech) I że nie ma żadnego wstydu w korzystaniu z rozwiązań, które wypróbował już przed nami ktoś inny.
Jak w takim razie postrzegacie tamtą płytę z dzisiejszej perspektywy?
N: Jako ciekawą pocztówkę z tamtego czasu. Napisaliśmy „A Crypt in the Stars” na samym początku naszej drogi jako zespół, dosłownie kilka miesięcy po tym, jak zaczęliśmy razem grać. Tacy wtedy byliśmy, taką płytę nagraliśmy – kiedy o niej myślę, przeważają pozytywne odczucia, ale dzisiaj nie już nagrałabym takiego materiału.
S: Nadal lubię tę płytę. Wróciłem sobie do niej nawet dzisiaj. Tak jak powiedziała Nina: „A Crypt in the Stars” dobrze oddaje, w jakim miejscu wtedy byliśmy. Myślimy o sobie jako o artystach, z czym wiąże się też podejście polegające na chęci uwiecznienia w muzyce różnych życiowych sytuacji. Wiadomo: zmieniamy się, dorastamy, niektórzy ludzie z nami zostają, inni odchodzą. Wszystko to ma przełożenie na muzykę Lowen. Jestem dumny z debiutu i uważam, że wyszedł całkiem fajnie, zwłaszcza biorąc pod uwagę, jak niewiele wówczas wiedziałem. Ale bardziej ekscytuje mnie to, co robimy obecnie i to, co dopiero przed nami.
Dokopałem się do informacji, że w ramach szlifowania własnego brzmienia kontaktowaliście się nawet z etnomuzykologiem. Co wam dała ta współpraca?
N: Pracowaliśmy m. in. z archeologiem-muzykologiem Richardem Dumbrillem. Skontaktował mnie z nim Irving Finkel, który nadzoruje sekcję tabliczek z pismem klinowym w British Museum, gdzie przez jakiś czas udzielałam się na wolontariacie. Przeczytałam chyba wszystkie jego książki, byłam też na wielu wykładach, które prowadził – po zakończeniu jednego z nich podeszłam i zagadałam, że usiłuję zająć się muzyką starożytną, ale potrzebuję wskazówek. Dał mi kontakt do Dumbrilla, z którym wymieniliśmy mnóstwo maili, a później pojechaliśmy do niego i przegadaliśmy cały dzień. Nadal od czasu do czasu wracamy do nagrań tej rozmowy. Pomógł nam także Saeid Kordmafi, irański muzyk, który jest prawdziwą kopalnią wiedzy, jeśli chodzi o regionalny irański folk. Ta muzyka często trwa w niezmienionej formie od setek lat, jeśli nie dłużej. Nie jest może tak, że pozostajemy z tymi ludźmi na łączach 24/7, ale jeśli mam jakiś problem, to wiem, że mogę napisać do Richarda i zwykle dostanę od niego wyczerpującą odpowiedź, bo zawsze ma coś ciekawego do dodania; ten temat to jego konik i całe życie. Cały czas studiuję kolejne prace dotyczące historii muzyki i muzyki starożytnej, ale też archeologii jako takiej. Nie sądzę, że kiedyś mi się to znudzi – pod kątem inspiracji dla Lowen to jest studnia bez dna.
S: Ludzie pokroju Dumbrilla i Finkela są tak pochłonięci pracą, że niemal non-stop powiększają swój dorobek naukowy. Fakt, jesteśmy z nimi w kontakcie i czerpiemy z tych rozmów, ile się tylko da, ale nie nagabujemy ich bez przerwy, bo byłoby to trochę niestosowne. (śmiech) Za to bardzo dużo czytamy, bo materiał źródłowy, którzy po sobie zostawiają, jest właściwie nieskończony. Dodatkowo często pojawiają się w nim odniesienia do prac innych autorów, dzięki czemu cały czas łapiemy nowe konteksty i nową wiedzę.

Biorąc pod uwagę, jak metodycznie podchodzicie do działalności zespołu, zostawiacie sobie chociaż trochę przestrzeni na spontaniczność?
N: Jasne. Na nowej płycie słychać sporo motywów, które wyszły dopiero w studiu – przykładowo końcówka „Ghazal For The Embrace Of Fire”. Zostawiamy sobie miejsce na takie rzeczy. Nie wszystko jest u nas dopięte na ostatni guzik, nie wszystko stanowi efekt długofalowego planowania. Shem ma rękę do tworzenia pięknych melodii ot tak, z niczego.
S: Fajnie, że tak uważasz. Co do spontaniczności: na „Do Not Go To War…” pojawia się wyraźnie zaznaczona inspiracja death metalem, której wcześniej u nas nie było. Sam wychodzę ze środowiska doomowego, w którym liczy się głównie ciężar i butikowe efekty do gitar, za to z pogardą patrzy się na takie rzeczy, jak np. triggery. Współpraca z Calem (Constantine — red.), który jest deathmetalowym perkusistą i technicznie operuje na naprawdę kosmicznym poziomie, uświadomiła mi, że przy graniu bardziej skomplikowanych rzeczy w szybszych tempach te triggery po prostu muszą tam być, w innym razie perkusja robi się nieczytelna i gubi się w miksie. Ciężko nawet w jakikolwiek sposób postrzegać to jako awangardę, skoro dawno temu robiły to klasyczne zespoły pokroju Morbid Angel. Obecnie traktuję więc triggery w identyczny sposób, jak przester na gitarze. To zupełnie naturalna rzecz. W ogóle na nowej płycie położyliśmy dużo większy nacisk na technikę niż wcześniej – faza pre-produkcji znacząco się przez to wydłużyła, bo wszystko sobie zmapowaliśmy i rozpisaliśmy. Długo dorastałem do grania z klikiem; cały czas miałem w głowie, że jeśli raz się pomylisz, to masz przejebane, bo niby jak to naprawić? Nie chciałem dokładać sobie dodatkowej presji. Po jakimś czasie stwierdziłem, że po prostu muszę więcej ćwiczyć i tyle. Grając z kimś tak utalentowanym jak Cal możesz albo starać się dorównać do jego poziomu, albo… stać w miejscu i zaakceptować swoją bylejakość. Tylko czemu ktokolwiek miałby chcieć nas słuchać, jeśli nam samym nie zależałoby na ciągłym rozwoju i stawaniu się coraz lepszym zespołem? Myślę, że pisząc nową płytę wzięliśmy to sobie do serca.
Sporo mówicie o tym rozwoju i faktycznie pod kątem technicznego zaawansowania „Do Not Go To War…” stoi na zupełnie innym poziomie niż debiut. Nie macie obaw, że – przy zachowaniu obecnego tempa zmian – w którymś momencie technika może przysłonić aspekty, które tu i teraz czynią Lowen tak osobnym zespołem?
S: Raczej nie. Od zawsze najbardziej interesowała mnie muzyka osadzona na mocnej podstawie rytmicznej. Ostatnio często wracam do „Obscene Majesty” Devourment i myślę, że to jest dobry przykład kapeli, która gra bardzo skomplikowane, techniczne rzeczy, nie zapominając przy tym o odpowiednim groovie. Wszystko musi być po coś. Jasne, zdarza mi się słuchać rzeczy typu Psyopus albo Beneath the Massacre – to jest już poziom technicznego zaawansowania, który ciężko ogarnąć myślą. Lubię tego słuchać, ale nie chciałbym tak grać. Podstawą brzmienia Lowen są melodie Środkowego Wschodu, które chcemy zderzać z ciężarem, ale w taki sposób, by nie zrobiło się ckliwie. Nie sądzę, żebyśmy kiedykolwiek mieli popaść w przesadne skupienie na technikaliach, ale może się mylę.
N: Nie ma szans, za bardzo zależy nam na ekspresji i emocjach. Dla mnie technika jest użytecznym narzędziem, które staje się problemem wyłącznie wtedy, kiedy zaczyna przesłaniać wszystko inne. Naszym głównym celem pozostaje przekazanie tego, co chcemy przekazać, bez chodzenia na jakiekolwiek ustępstwa. Umiejętności techniczne mogą w tym pomóc, ale czy są niezbędne? Słuchając wczesnych płyt Black Sabbath odpowiedź wydaje się jasna. Ale myślę, że jest u nas miejsce i na emocje, i na dalszy rozwój jako muzycy. Najważniejsze, by zachować umiar.
We dwójkę stanowicie kompozytorski trzon Lowen. Taki układ ułatwia wypracowanie kompromisu?
N: Nie ma u nas miejsca na kompromis, jestem dyktatorką. (śmiech) Mam bardzo konkretne pomysły, jak powinien brzmieć ten zespół i w jaki sposób do tego dojść. Dzięki temu proces decyzyjny nie należy do skomplikowanych. Praktycznie się nie kłócimy. Chłopaki ufają mojej intuicji. Doceniam fakt, że nie muszę się tu z nikim przepychać, tylko mam pełną dowolność. W przeszłości zdarzało mi się funkcjonować w demokratycznych zespołach (albo przynajmniej takich, które do tej demokracji dążyły), ale kiedy za wszelką cenę szuka się kompromisu, proces twórczy strasznie się przeciąga. Wiem, że niektórzy odnajdują się w takim układzie, ale ja czułam, że stoję w miejscu. Cały pomysł na Lowen i koncept tego zespołu w dużej mierze opiera się na moich doświadczeniach i emocjach. Kiedy coś nie gra mi w warstwie muzycznej albo nie umiem się z nią w pełni utożsamić, to nie dołożę do niej wokali. Tyle i aż tyle. Jeśli akceptujesz takie „warunki”, to uważam, że współpraca ze mną jest naprawdę bezproblemowa.
S: Nina ma bardzo sprecyzowaną wizję, do której staram się dopasować. Nie jest tak, że w ogóle nie ma u nas twórczego fermentu, ale fakt – sprzeczki czy nieporozumienia zdarzają się bardzo sporadycznie. Ostatecznie mamy jeden cel i patrzymy w tym samym kierunku. Na pewno pomocne jest to, że lubimy bardzo podobne rzeczy. Dzięki temu unikamy sytuacji, w której jedna osoba usiłuje przepchnąć pomysły, które nie podobają się drugiej.
Dyskusja na temat metalowych płyt z inspiracjami pochodzącymi spoza naszego kręgu kulturowego jest zwykle bardzo spłycona i oparta na powtarzaniu kilku tych samych skojarzeń w kółko – zwyczajnie brakuje nam merytorycznego fundamentu, by postrzegać takie zespoły inaczej niż jako „egzotyczne”. Myślicie, że to ma szansę kiedykolwiek się zmienić?
N: Pytasz, czy taka zmiana może zajść za sprawą naszej twórczości? Byłoby świetnie, ale w ogóle się na to nie nastawiamy. Uważam, że muzyka Środkowego Wschodu jest naprawdę wyjątkowa, ale „wyjątkowa” wcale nie znaczy tu: oderwana od muzyki z innych części świata. Przeciwnie, miała spory wpływ np. na europejski folk i vice versa. W historii muzyki nie ma zjawisk zawieszonych w próżni, najciekawsze rzeczy zawsze działy się i dzieją na styku kultur. W Lowen używamy środków, które mogą się wydawać obce czy egzotyczne odbiorcy z europejskiego kręgu kulturowego, ale odnosimy się do emocji, które są uniwersalne. W tym sensie chcielibyśmy trochę odczarować wschodnią muzykę. Są ludzie, którzy mniej czy bardziej świadomie skupiają się tylko na tym, co „zachodnie”, tylko że taki podział nie ma większego sensu, bo czysta kulturowo muzyka tak naprawdę nie istnieje. Każda muzyka wychodzi z tego samego źródła, wszyscy reagujemy na rytm w taki sam sposób. Jeśli ktoś zachęcony tym, co robimy, zainteresuje się dalszym zgłębianiem wschodnich kultur, to super, ale zależy nam głównie na tym, by ludzie poczuli, że wszystkie te różnice w gruncie rzeczy tylko nas łączą.
„Do Not Go To War…” można rozpatrywać pod różnymi kątami, ale jeden wniosek wysuwa się na pierwszy plan: nikt nie gra jak Lowen, z nikim za bardzo nie da się was porównać. Oryginalność to dla was cel sam w sobie czy raczej skutek uboczny tego, co robicie?
N: Zdecydowanie to drugie. Lowen gra metal, jakiego chciałam słuchać, dorastając, ale którego nigdzie nie mogłam znaleźć. Trochę wschodnich wpływów znalazłam w System of a Down, trochę w Akerkocke – do dziś jest to jedna z moich ulubionych kapel. Zresztą wiele deathmetalowych zespołów zerkało w stronę Wschodu, przy czym zwykle te akcenty były poukrywane gdzieś na drugim planie, a na pewno nie tak bezpośrednie jak u nas. No i nie było tam tradycyjnych wschodnich wokali, które stanowią ważną część tożsamości Lowen. Założenie było więc takie, żeby być zespołem, jakiego sami chcielibyśmy słuchać. Jeżeli przy okazji wypadamy oryginalnie, to zupełnie nieświadomie.
S: Spora część nowego metalu brzmi do siebie podobnie dlatego, że wychodzi z bardzo wąskiego spektrum inspiracji. Myślę, że duża część młodych muzyków słucha dosłownie 3-4 tych samych zespołów z pogranicza metalcore’a i nowoczesnego metalu. Nic dziwnego, że sami brzmią podobnie do nich. W przypadku Lowen jest zupełnie inaczej, bo lubimy zarówno prog z lat 70. czy ejtisowy pop jak i, rzecz jasna, różne ekstremalne rzeczy. Wydaje mi się, że to pomocne w kwestii docierania do słuchaczy o różnej muzycznej wrażliwości.
Rozmawiamy w przededniu waszej trasy z Zakk Sabbath. Gdybyście mieli kiedykolwiek zakładać własny cover band, to jakiego zespołu?
S: Bolt Thrower albo Morbid Angel.
N: Dobre typy! Od siebie dorzucę jeszcze Nine Inch Nails.
Adam Gościniak
zdj. materiały zespołu