„Nie jesteśmy ekstremalni dla samego faktu bycia ekstremalnymi” – wywiad z Knoll

Dodano: 21.05.2024
Jamey Eubanks to bardzo miły młody człowiek, ale gdy staje za mikrofonem, zamienia się w bestię. Trudno by było inaczej, bo Knoll to maksymalnie schorowana i rozstrajająca piguła, na którą składają się grindcore, black metal oraz upstrzony dysonansami death metal. Swoją twórczość tagują jako funeral grind, a w tym roku wydali wyśmienity krążek, „As Spoken”. Przeczytajcie naszą rozmowę z tym uroczym krzykaczem, a dowiecie się m.in., czy często się uśmiecha.

Często się uśmiechasz?

Pewnie, że tak! Jestem zupełnie inną postacią na scenie i poza nią, nie widzę powodu, by łączyć te dwie twarze przez cały czas. Wszyscy w zespole się przyjaźnimy, dobrze sobie radzimy i mamy wiele powodów do radości. W związku z powyższym życie daje mi mnóstwo powodów, by uśmiechać się od ucha do ucha, reszta chłopaków pewnie powiedziałaby to samo. Na żywo wygląda to inaczej, ponieważ próbuję całym sobą objąć energię muzyki Knoll i wejść w nastrój towarzyszący mi podczas wykonywania naszych utworów, dlatego w tej sytuacji mogę sobie pozwolić wyłącznie na grymas. (śmiech) 

Gdy pracujesz nad muzyką Knoll, też się uśmiechasz?

Zdarza się, ale wiadomo, że wtedy jestem bardzo skupiony. Chodzi przede wszystkim o zachowanie balansu, pewnie wielu artystów – zwłaszcza tych ekstremalnych – podchodzi do tego w podobny sposób. Żebyśmy mieli jasność: w moim przypadku wszystko dzieje się zupełnie naturalnie. Nie ustalam sobie, kiedy mam być wesoły, a kiedy nie, daję ponieść się losowi. Przekaz pulsujący w Knoll jest bardzo negatywny, lecz nie całe moje życie rozgrywa się wyłącznie dookoła zespołu. Większość życia – tak. Ale nie całe. Prawie każdy z nas jest żonaty, mamy rodziny, o które się troszczymy. Nie uciekamy od rzeczywistości. Jednocześnie główny cel Knoll to maksymalne uwypuklenie ciemnych barw, bez większej przestrzeni na cokolwiek innego. Radość i satysfakcja przychodzą nieco później, kiedy już zakończymy proces twórczy i przeanalizujemy jego skutki.

Serio, jesteście żonaci? Przecież macie niewiele ponad 20 lat!

Śmiesznie, co? Trzech członków zespołu ma żony, jeden niedawno się zaręczył, a jeszcze jeden jest w trwającym od wielu lat stałym związku. Można więc powiedzieć, że jesteśmy stali w uczuciach. 

Nie tak łatwo być świeżo upieczonym, młodym mężem, a jednocześnie co chwila jeździć w trasy.

Zgadza się, ale dajemy sobie jakoś radę. Nie jesteśmy pierwszym na świecie zespołem, który musi zmagać się z sytuacjami w tym stylu. Jak wspomniałem, balans jest kluczowy. Z jednej strony tęsknimy za bliskimi, wiadomo, ale z drugiej kochamy grać muzykę i jeździć po świecie. Im dłużej jesteśmy poza domem, tym bardziej doceniamy relacje z najbliższymi nam osobami. 

„As Spoken” jest tak mroczną, schizofreniczną i negatywną płytą, ale w obliczu twojego miłego usposobienia jestem ciekaw, jak dużą część ciebie stanowi cały ten mrok, którym emanujesz w zespole.

Knoll jest w dużej mierze bardzo personalnym przedsięwzięciem, w które wkładam ogromną część siebie – to na pewno. Od zawsze tak było i wątpię, by cokolwiek w tej materii mogło ulec jakimś drastycznym zmianom. Ale nie opieram się wyłącznie na sobie. Fascynuje mnie estetyka z różnych przedziałów historii, a do tego jestem absolutnie pochłonięty całą kulturą i otoczką stojącą za pogrzebami, więc czerpię z tych bodźców wiele, często nawet nieświadomie. Jak widać, te wątki dobrze zespalają się z kapelą w kwestiach wizualnych czy lirycznych, więc super.

Czy na którymkolwiek etapie musiałeś szlifować te wątki tak, aby pasowały do zespołu?

Niespecjalnie, ponieważ nasza muzyka daje dużo przestrzeni do tego typu ekspresji. W związku z tym mogę bez przeszkód dryfować w stronę najmroczniejszych i najbardziej przerażających form sztuki, uzyskując przy tym obrzydliwą radość – jeśli ma to jakikolwiek sens. Pozwolę sobie dodać jeszcze jedno: niektóre numery z „As Spoken” celowo napisaliśmy w tonacji durowej, co bardzo sprawnie kontrastuje z ich pulsującą agresją i żarliwością. „Fettered Oath” to chyba najlepszy przykład. Ludzie zresztą też dostrzegają tę wibrację, dlatego uwielbiam, gdy podczas koncertów w pierwszych rzędach widzę osoby machające głowami i jednocześnie szczerze się przy tym uśmiechające. W takich chwilach czuję z nimi dużą więź, mimo że jej nie okazuję, ponieważ już ustaliliśmy, jaką minę mam na scenie.

Chyba ma to sens, bo słyszę w Knoll coś na wzór stanów ekstatycznych, ale podanych w bardzo nieprzystępny, często dziwaczny sposób.

Sam bym lepiej tego nie ujął! To, co właśnie powiedziałeś, jest dla nas jedną z największych zalet i powodów do uciechy wiążących się z tworzeniem tak mrocznej muzyki, jaką tworzymy. 

Dlaczego?

Bo wiemy wówczas, że cała praca, którą włożyliśmy w przygotowanie tej muzyki i wszystkiego dookoła niej, przyniosła oczekiwany efekt. Wpadamy wówczas w euforyczne stany, czego życzę każdemu artyście, niezależnie od uprawianego rzemiosła. 

Wszystko związane z Knoll jest do bólu mroczne i negatywne, ale czy komponując dążycie do tego, aby muzyka, teksty i oprawa wizualna były po równo przytłaczające?

W jakimś stopniu na pewno. Od zawsze stawiamy na dość spójny przekaz, więc jeśli ma być ciężko i ponuro, to absolutnie w każdym aspekcie. W innym wypadku brakowałoby nam konsekwencji w działaniu. Jeśli trafiasz na Knoll, podświadomie poszukujesz jakiegoś dyskomfortu, więc zapewniamy go na wszystkich płaszczyznach, nie chcemy jakkolwiek słabować, tylko dawać z siebie maksimum. Istnieje mnóstwo innych, często pomijanych czynników, które również składają się na to, że prezentujemy się dokładnie w taki sposób. 

Czyli?

Wydaje mi się, że strona wizualna jest tu niesamowicie istotna. Widzisz całą oprawę graficzną Knoll i z góry wiesz, czego możesz się spodziewać. Jako artyści pragniemy stymulować zmysły, a wzrok odgrywa w tym wielką rolę, ponieważ często najpierw coś zobaczysz, a dopiero potem usłyszysz. Myślę o tym cały czas, zwłaszcza w dobie chwiejnego zakresu uwagi, gdy łatwo o przebodźcowanie różnymi treściami. Wychodzimy temu naprzeciw i przygotowujemy coś, od czego trudno się oderwać, bo wygląda przekonująco. Jednocześnie, wracając do poprzedniego pytania, nie tworzymy brutalnych i intensywnych rzeczy tylko po to, by były brutalne i intensywne. Zawsze czai się w tym głębszy cel. Znajdujemy dużo przestrzeni na granie dynamiką oraz amplitudą nastrojów – właśnie dlatego na „As Spoken” możesz wychwycić sporo momentów, w których zbliżamy się do absolutnej ciszy, by niedługo później zalać słuchacza morzem hałasu. Dzięki zabawie kontrastami te najbardziej energetyczne momenty brzmią jeszcze dosadniej, niż gdybyśmy operowali wyłącznie na ich bazie.  

Czasami zarzuca wam się, że twórczość Knoll – zwłaszcza od strony tekstowej – bywa przeintelektualizowana. Bez złożonego i wielowarstwowego przekazu nie bylibyście tak skuteczni?

Wydaje mi się, że gdyby nasz przekaz był nieco prostszy, również osiągalibyśmy to, co chcemy osiągać, kto wie. Uważam, że jedną z największych sił Knoll jest pozornie niewłaściwe wykorzystanie pewnych elementów po to, aby ukuć z nich coś dziwnego, a jednocześnie wpisującego się w nasze potrzeby. W ten sposób – często nieintencjonalnie – dochodzimy do pomysłów, których prawdopodobnie byśmy nie zrealizowali, podążając ściśle według jakichś niepisanych reguł. Do tego zostawiamy słuchaczom dużo przestrzeni między słowami, podajemy wiele tropów, więc nasza twórczość może być interpretowana na mnóstwo sposobów, co również wyjątkowo mi pasuje. Zresztą, co tu dużo mówić, sam wolę chwile, kiedy muzyka każe mi się wysilić. Wolę sam do czegoś dojść, niż dostać cały komunikat na talerzyku, bez opcji na coś więcej.

Prostota jest zła?

Absolutnie nie jest zła, wręcz przeciwnie. Uwielbiam wielu artystów, którzy podchodzą do swojej twórczości znacznie bardziej prostolinijnie i, z braku lepszego słowa, konkretnie. Znowu wracamy tu do tematu balansu. Po prostu sam jako twórca znajduję największą przyjemność w poruszaniu wielu wątków jednocześnie. 

Można uznać, że Knoll opiera się na strumieniu świadomości?

Zależy, jak to postrzegać. Jeśli chodzi o swobodny przepływ pomysłów i działanie na wielu płaszczyznach, to owszem, ale z drugiej strony… Nie jesteśmy tytanami improwizacji, raczej nie działamy zbyt spontanicznie, dosyć ściśle planujemy, co chcemy przekazać. W ogólnym rozrachunku nie powiedziałbym więc, że opieramy się jakoś bardzo na strumieniu świadomości. 

Właściwie od początku działalności byliście porównywani do Full of Hell, ale na „As Spoken” brzmicie po prostu jak Knoll. Też czujesz, że na tym albumie ukształtowaliście coś bardziej swojego niż kiedyś?

Dokładnie tak czuję, bez dwóch zdań. Jestem oczarowany tą płytą w zasadzie od momentu, gdy wyszliśmy ze studia i mogłem posłuchać całości jako odbiorca, a nie ktoś, kto musi jeszcze coś dołożyć, dograć czy wykonać inne sprawy tego typu. Podjęliśmy wiele decyzji kompozytorskich, które zadecydowały o tym, że „As Spoken” jest tak bardzo naszym materiałem, jak się tylko da. Ale przy tym nie mam najmniejszego problemu z porównaniami do Full of Hell – wręcz przeciwnie, schlebia mi to. Mowa w końcu o jednym z najlepszych zespołów ekstremalnych ostatnich lat. 

Zauważyłem też, że rozwinąłeś się jako wokalista od czasu poprzedniej płyty.

Tak, postawiłem na inny rodzaj ekspresji. Na „As Spoken” właściwie w ogóle nie sięgam po klasycznie rozumiany deathgrindowy growl, poruszam się po nowych dla mnie terytoriach. Chciałem sięgnąć po unikatowe rozwiązania i chyba podołałem.

Twoim ojcem jest uznany gitarowy wirtuoz, Keith Merrow, i – jak obaj wiemy – gdy jest się muzykiem i ma się za tatę znanego muzyka, ludzie często o to pytają. Ale ciebie jakoś nie pytają.

Kurde, głupia sprawa, ale on nie jest moim ojcem, choć bardzo bym chciał, by nim był. (śmiech) Ten żart krąży już tak długo, że w końcu musiał do mnie wrócić. Niemniej, Keith jest super kolesiem, uwielbiam go.

Poważnie? Czuję się teraz obrzydliwie zawstydzony.

Nie ma powodu, naprawdę! Cały dowcip wziął się z tego, że gdy byliśmy razem w trasie, Keith wrzucił na Instagrama parę zdjęć ze mną, pisząc, że jestem jego synem. I faktycznie, spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu i wytworzyła się między nami szczególna więź, ale to tyle. Z tego, co widzę, nawet na Metal Archives dali się nabrać. 

Podczas ostatniej europejskiej trasy mieliście poważne problemy natury logistycznej w Szwajcarii. O co chodziło?

To był naprawdę ciężki dzień… Wcześniejszego wieczoru zagraliśmy koncert w lokalu usytuowanym jakieś 15 minut od granicy szwajcarsko-francuskiej. Kiedy wstaliśmy rano i poszliśmy na śniadanie, zostaliśmy zatrzymani przez celników. Co ciekawe, gdy wjeżdżaliśmy do Szwajcarii nie było żadnych znaków ostrzegawczych ani niczego takiego. Dowiedzieliśmy się, że nasz van jest o pół tony za ciężki – z racji na przewożony sprzęt, merch i inne takie – a dodatkowo też, że nie wypełniliśmy odpowiednich dokumentów, potwierdzających, że mamy ze sobą taką ilość merchu, jaką tam przywieźliśmy. W związku z tym musieliśmy zapłacić ogromną karę, więc nieźle się nam dostało po kieszeniach. Co zabawne, chwilę później dostaliśmy informację od wielu większych kapel, że takie sytuacje są w Szwajcarii normą. Cóż, na przyszłość będziemy pamiętali. (śmiech)

Łukasz Brzozowski

zdj. Andy Wilcox

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas