“Nie lubię ślepego podążania za trendami” – wywiad z Ragehammer

Dodano: 22.11.2023
Ragehammer działa już kilkanaście ładnych lat, a ich przesiąknięty nienawiścią black/thrash wciąż pozostaje ożywczym zjawiskiem na polskiej scenie metalowej. Już zaraz ruszają w trasę ze Stillborn i Devilpriest, więc z Heretikiem Hellstörmem rozmawiamy m.in. o koncertach, autentyczności i robieniu tego, co się lubi.

Myślisz, że łatwo poznać, kiedy metal jest na serio, a kiedy nie?

Patrząc chociażby na kilka przykładów z naszego podwórka, nie jest to aż takie proste. Wydaje mi się, że czasami w niektórych rzeczach trzeba pogrzebać i je poznać, bo im bardziej jesteś z czymś osłuchany, tym bardziej na serio do tego podchodzisz. Kiedy wsiąkasz w tę kulturę i angażujesz się w nią, automatycznie pojawia się u ciebie coś na kształt dodatkowego zmysłu, który pomaga wyczuć, jakie są cudze intencje w kwestii uprawiania danej estetyki. 

Dodatkowy zmysł faktycznie brzmi jak coś przydatnego.

Dokładnie. Mogę powiedzieć, że mam w sobie taki “bullshit detector” i raczej umiem rozpoznać, jak szczere jest coś, co robi konkretny artysta. Na przykład jestem niespecjalnym fanem powszechnego ostatnimi czasy udawania, że mamy lata 90., więc będziemy przebierać się za Temple of the Fullmoon i kopiować ich od góry do dołu. 

Jak to się objawia?

Za sprawą tych karykaturalnych corpse paintów, przesaturowanych zdjęć i generalnie udawania kogoś, kim się nie jest. Jasne, możesz sobie udawać wczesne Infernum i głęboko wierzyć, że twoja stylówka niczym nie różni się od ich stylówki, ale trąci mi to bullshitem właśnie. Nie kupuję tego zupełnie i nie zamierzam. 

Rozumiem twój punkt widzenia, ale czy nie jest tak, że te zespoły najzwyczajniej w świecie lubią tę konwencję i dlatego się nią posiłkują?

Jak najbardziej, może tak być. To by pewnie tłumaczyło, dlaczego niektóre z tych kapel są wręcz copycatami takiego Veles w skali 1:1. Trudno u nich o własny pierwiastek, bo całą tożsamość zbudowali na swoich idolach, a to już jest dość nużące. Inspiracje inspiracjami, aczkolwiek warto nadać temu jakiś indywidualny posmak. Przecież naprawdę moglibyśmy mnożyć przykłady, jak robić to dobrze. Spójrz choćby na Mayhem, Darkthrone, Emperor i Burzum – wszystkie wychodziły w podobnym czasie, wszystkie mają jakieś punkty wspólne, ale mimo tego grały totalnie własną i odmienną muzykę. Raczej nie porównywałbyś ich do siebie. 

Na papierze brzmi jasno i prosto.

Chyba po prostu nie przepadam za ślepym podążaniem za trendami. To tak, jak w czasach, gdy thrash uchodził za coś fajnego. Nagle na horyzoncie pojawiła się banda chłopów, którzy pomyśleli sobie, że mogą iść po linii najmniejszego oporu i skalkować parę riffów Exodus, trzymając kciuki, by nikt się nie domyślił. Prosiłoby się o odrobinę więcej kreatywności. 

Pamiętaj, że lata 80. i 90. były formatywne zwłaszcza w kontekście ekstremalnych odmian metalu. Nic dziwnego, że teraz trudniej zaprezentować coś, czego byśmy już nie kojarzyli z przeszłości.

Oczywiście, że tak. Nie chcę też zgrywać mądrali, bo jednak jestem reprezentantem dość oldschoolowego, osadzonego w metalowych tradycjach zespołu, który wyżej wała nie podskoczy. Najbardziej oryginalni na świecie nie jesteśmy, to z całą pewnością. Niemniej, mimo różnych zarzutów pod adresem Ragehammer – od rzekomego nazizmu aż po pasywny homoseksualizm – nie doszukałem się żadnej wzmianki nt. tego, byśmy z kogokolwiek zrzynali. Może po prostu jestem ignorantem i nie szukałem odpowiednio intensywnie, ale chyba nie odczuwam takiej potrzeby. Daleko nam do stuprocentowo odtwórczej kapeli. Powiem więcej: z każdym rokiem zbliżamy się do tego, by brzmieć po prostu jak Ragehammer, a nie jakaś tam polska odpowiedź na zjawisko X. 

Brzmi dumnie.

Zmierzam do tego, że oczywiście, nie tak łatwo zaprezentować coś własnego, ale nie oznacza to, że się nie da. Spójrz na Peste Noire – wiem, zjebane poglądy lidera to jedno, ale chłop w zasadzie przy wszystkich materiałach potrafi odkryć siebie na nowo. Oczywiście, że po drodze pojawiają się potknięcia i średnio udane albumy, ale wolę to, niż wyłącznie jazdę na tych samych patentach w nieskończoność. 

Dobrze, że wywołałeś ten temat, bo ciekawi mnie, jak przez kilkanaście lat działalności zdobywaliście własną tożsamość.

To stopniowy proces, ale oparty w dużej mierze na działaniu drużynowym. Bez tego nie byłoby tak łatwo. Ragehammer jest wypadkową czterech dość silnych osobowości, które, owszem, mają zbieżne gusty w pewnym sensie. Z drugiej strony, wiele naszych indywidualnych inspiracji to rzeczy z kompletnie odmiennych bajek, ale jednak jakoś umiemy złączyć to w sensowną całość, dzięki czemu brzmimy inaczej od losowego kopisty.

Jak to się objawia?

Poza przepisowym słuchaniem tego, co mielimy wszyscy razem, każdy z nas ma swój konik, który wyróżnia go na tle reszty. Nasz gitarzysta, Bestial Avenger, jest absolutnym fanatykiem heavy metalu i osobą głęboko siedzącą w tym środowisku. Chłop uczył się gry na gitarze, przerabiając standardy tego gatunku, co wyjątkowo dobitnie słychać w jego riffach. Z drugiej strony bębniarz, Mortar, może i ma mocno thrashowy styl grania, lecz prywatnie jara się totalnie zakręconymi, nowatorskimi rzeczami w typie choćby Crippled Black Phoenix bądź Oranssi Pazuzu. Z kolei nowy basista, Stormtrooper, który zastąpił w tym roku Corpsebutchera, kocha stary techniczny death metal. Jak więc widać, tu nie ma mowy o robieniu czegokolwiek w zgodzie z jakimiś szablonami. Całość koncepcji Ragehammer zamyka się w tym, aby mieć zespół wykonujący muzykę, jakiej sami byśmy chcieli słuchać. Proste i skuteczne.  

Na początku zapytałem o autentyczność, bo Ragehammer jest metalowy do szpiku kości, ale jednak nie zapominacie o songwritingu. Wasze numery stoją nośnymi refrenami i melodiami. Utrzymanie balansu między chwytliwością a gatunkowymi ideami od zawsze było proste?

Nie wiem, czy proste to odpowiednie słowo, ale na pewno nigdy nie próbowaliśmy się z niczym ograniczać. Dużo w tym temacie udowadnia już nawet nasze debiutanckie demo, “War Hawks”. Pierwsze dwa numery z tego materiału są do bólu metalowo ortodoksyjne i do przodu, ale im dalej w las, tym więcej się dzieje. Na pewnym etapie komponowania zaczęliśmy dostrzegać coraz więcej sensu w kombinowaniu i z tego myślenia zrodził się m.in. “Wolfpack”, a więc skomplikowany kawałek, którego zagranie sprawiało nam początkowo sporo problemów. Jednak wracając: metal stoi chwytliwością, a my się chwytliwości nie boimy. Po równo kochamy Blasphemy, jak i Iron Maiden, co chyba całkiem nieźle podsumowuje, czym właściwie jest ten cały Ragehammer. W końcu mowa o bardzo radykalnie różnych składach, które łączy tak naprawdę wyłącznie słowo “metal” i nic więcej. Słowem: intensywność intensywnością, przy czym w życiu nie chciałbym uciekać od dobrych melodii, jeśli pasują do tego, co akurat robimy. Uwierz mi, nie żartuję, klękam na oba kolanka przed pierwszą płytą Helloween!

Czyli z biegiem czasu coraz istotniejszym dla was jest, by nie trzymać się wyłącznie jednego wzorca.

W rzeczy samej, to właśnie jest esencją Ragehammer i to próbowałem zawrzeć w swojej przydługiej wypowiedzi. Bardzo mi się podobało, co kiedyś o swojej twórczości powiedział Peter Hobbs z Hobbs Angel of Death, nazywając ją “virgin metalem”. Chłop uznawał swój zespół za najczystszą i najbardziej konkretną formę metalu – to jest super. Nasza wizja zakłada opracowanie podobnej formuły, oczywiście w zgodzie z własnymi potrzebami na dany moment. Chcemy być wypadkową wszystkich rodzajów metalu, jakich słuchamy – i nie tylko – bez tracenia całkowicie poważnego podejścia.

Po debiutanckim albumie dookoła Ragehammer zrodził się mocny hype w polskim ekstremalnym podziemiu, ale druga płyta przeszła wielu osobom pod radarem. Rozczarowało was to?

Trudno mówić w tym wypadku o jakimkolwiek rozczarowaniu. “Into Certain Death” ukazała się w środku najdziwniejszego doświadczenia pokoleniowego, jakim była oczywiście pandemia. W tamtym momencie w zasadzie psim swędem wybraliśmy się na jedyną mini-trasę z prawdziwego zdarzenia, która w ogóle doszła do skutku, czyli “Pandemic Madness” jako otwieracz dla Vadera i Marduka. Czy płyta trochę przepadła? Pewnie tak, bo wtedy ciężko było się konkretnie wypromować. Co więcej, jesteśmy zespołem znacznie bardziej koncertowym niż płytowym. Oczywiście płyty mamy dobre, wiadomo, ale dopiero na scenie pokazujemy pełnię własnych możliwości. Lepiej się nas ogląda niż kontempluje w domowym zaciszu. Dlatego też przy drugiej płycie nie mieliśmy tego impetu, który napędzał nas przy “The Hammer Doctrine”, kiedy jeździliśmy po Polsce z Thy Worshiper i Christ Agony. 

Trasa ze Stillborn i Devilpriest to szansa na odbudowanie pozycji?

To jest jeszcze inna para kapci. Traktujemy ją przede wszystkim jako poligon dla nowego składu, który – jak wspominałem – w tym roku zasilił młody i niezwykle zdolny, Stormtrooper. Jego poprzednik spędził w Ragehammer dwanaście lat, więc byliśmy trochę jak rodzina. Do tego rozstaliśmy się z Left Hand Sounds i w ten sposób również próbujemy wypadać, gdzie się znajdujemy jako zespół i na co możemy sobie pozwolić. Bierzemy temat we własne ręce. No i dodatkowo Stillborn oraz Devilpriest to undergroundowa pierwsza liga, więc perspektywa wspólnego koncertowania jest wyjątkowo fascynująca. Ale czy próbujemy cokolwiek odbudować? Nie wiem. Od zeszłego roku obstawiamy coraz więcej headlinerskich slotów w ramach różnych wydarzeń, więc raczej rośniemy niż malejemy. Powoli, bez pokonywania kilku schodów jednocześnie – mamy taką trajektorię, jaka nam pasuje.

Skąd pomysł na koncertowe DIY? Współpraca z agencją koncertową nie była dostatecznie satysfakcjonująca?

To złożony temat. Left Hand Sounds zawdzięczamy bardzo dużo, bez dwóch zdań. Gdybyśmy tam nie trafili, najpewniej koło nosa przeszłyby nam takie okazje, jak chociażby supportowanie Cannibal Corpse czy Destroyer 666 na ich polskich odnogach trasy. Do tego dochodzi także występ na Metalmanii przed pięcioma laty, świetna sprawa. Powiem tak: w pewnym momencie sława przerosła możliwości produkcyjne Left Hand Sounds. Priorytety promocyjne skupiły się chyba gdzie indziej, czego nie ganię w żadnym wypadku. Jeśli prowadzisz interes, najbardziej dbasz o rzeczy przynoszące największe zyski. Przez to mniejsze kapele nieco idą w odstawkę, a że w naszym wypadku sytuacja okazała się niełatwa, to pożegnaliśmy się i tyle. Teraz sami sterujemy tym okrętem.  

Wielokrotnie wspominałeś, że podziemie nigdy nie umrze, ale podobnie jak w mainstreamie niektóre zjawiska przemijają jak gwiazda na niebie. Istnieje uniwersalna metoda, dzięki której można utrzymać się na undergroundowej powierzchni?

Ciekawe pytanie. Wydaje mi się, że warto pamiętać o szczerości, konsekwencji i unikaniu zbyt wysokiego mniemania o sobie. Z moich obserwacji na przestrzeni lat wynika, że najszybciej i z największym hukiem rozpieprzały się składy, które traktowały podziemie jako przystanek przed największą sławą. Spójrz na takie One Tail, One Head – zagrali jakiś miliard tras po świecie, produkowali kilotony merchu, a wszystko to na podstawie garści EP-ek i jednej płycie, po której ostatecznie się rozlecieli. Jako przeciwwagę tego podejścia mogę podstawić np. Infernal War czy Kriegsmaschine. Działają od dawna, nigdy nie wchodzą do studia, póki nie mają czegoś do powiedzenia, nie dają się poganiać, nie ulegają trendom. Chyba przyznasz, że ich pozycja na scenie jest godna szacunku, a obie formacje zresztą wciąż działają, przy czym One Tail, One Head już nie. 

Czy twój pogląd na osoby i zjawiska, za którymi – delikatnie mówiąc – nie przepadasz jest wciąż taki sam jak we „Wrogu”?

Pewne rzeczy i idee są chyba ponadczasowe. Nadal wolę robić swoje, a nie przyłączać się do dowolnego tłumu w ramach jakiegoś kompromisu na płaszczyźnie prywatnego podejścia do życia. Identycznie podchodzę do muzyki. Można się ze mną nie zgadzać i nie lubić, spoko, ale mogę o tym mówić otwarcie i robić to, co lubię.

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały Ragehammer

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas