„Nigdy nie planowaliśmy grać metalu gotyckiego” – wywiad z Unto Others

Dodano: 28.06.2024
Kiedy Unto Others startowali jako Idle Hands, w jednej chwili zwrócili na siebie uwagę metalowego świata. Zgrabne połączenie klasycznego heavy z przebojową melancholią rocka gotyckiego spowodowało, że nie narzekali na brak zainteresowania, co trwa po dziś dzień. Koncerty grupy w Polsce już niedługo, trzeci album ponoć też, więc rozmawiamy z Gabrielem Franco o przeciwnościach losu, długich płaszczach, HIM i uciekaniu od trendów.

Jak bardzo zmieniłeś się od czasów, gdy Unto Others powstało pod nazwą Idle Hands?

Zmieniłem się pod każdym możliwym względem. Gdy zakładałem Idle Hands, grałem jeszcze w paru innych zespołach na boku i miałem pełnoetatową pracę. Raczej nie wydawało mi się, że kiedykolwiek ją opuszczę, co w ostateczności mi się udało. Chociaż w okolicach pandemii sytuacja wyglądała naprawdę słabo i w pewnym momencie byłem bliski utracenia jakichkolwiek nadziei, że wygrzebiemy się z bagna.

Chodzi o nagłą zmianę nazwy zespołu?

Tak. Jak pewnie wiesz, musieliśmy zrobić to z przyczyn prawnych i cała sytuacja wyglądała naprawdę chaotycznie. Jeśli dodasz do tego fakt, że trudno promować zespół, gdy dookoła szaleje wirus i nie możesz grać koncertów, morale spadają podwójnie. Przez parę lat nie dawało mi to spokoju. Coś, na co pracowałem z taką pasją i zaangażowaniem, nagle wróciło do punktu wyjścia, jakby ktoś wykasował wszystko i kazał zacząć od nowa. Potrzebowałem sporo czasu, by to ogarnąć, ale dałem radę. Dotarliśmy do sytuacji, w której więcej osób kojarzy nas jako Unto Others niż Idle Hands, więc obecnie czuję przede wszystkim radość i ogromną ulgę. 

Też mnie to cieszy, tym bardziej że początkowo nie każdemu spodobała się nowa nazwa.

Wiem, nie przeszło mi to koło nosa, dlatego wiedziałem, że muszę zainwestować sporo energii w udowodnienie, że wciąż robimy równie dobre rzeczy pod nowym szyldem. Teraz nie ma z tym problemu, ale trzeba było się napocić, by dojść do obecnego stanu. Samozaparcie było kluczowe.

Dałbyś radę wskazać konkretny moment po transformacji w Unto Others, gdy uznałeś, że wszystko jest na swoim miejscu, a wysiłek przyniósł zaplanowane efekty?

Nie powiedziałbym, że można wskazać tu jakąś jedną sytuację czy wydarzenie. Proces przebiegał stopniowo. W zasadzie to wciąż przebiega. A może jeszcze nie nastąpił żaden kluczowy moment i musimy na niego poczekać? Sam nie wiem. Wiem natomiast, że trzeba ciągle pracować u podstaw, zamiast czekać, aż wydarzy się cud. Bylibyśmy potwornymi naiwniakami, gdybyśmy zaadaptowali taki styl myślenia. 

Spoczywanie na laurach srogo zabronione – rozumiem.

Może nie aż tak. Powiedziałbym za to, żę jeśli w jakimś stopniu zbliżyliśmy się do jakiegoś przełomowego punktu, byłoby to zakończone jakiś czas temu nagrywanie trzeciej płyty. Naprawdę świetnie nam wyszedł ten materiał. Puściliśmy single w świat, odpaliliśmy machinę promocyjną… Czekałem na coś takiego od dwóch lat i teraz jestem gotów, by działać pełną parą. 

Dlaczego akurat od dwóch lat?

Ponieważ nowa płyta mogła powstać już dwa lata temu, ale cały czas coś nas blokowało, choćby z racji na zmianę wytwórni. Teraz blokad już nie ma, album ukaże się prędzej niż później, a ja mam wielkie nadzieje co do najbliższej przyszłości. Będzie super, czuję to! 

Dobrze, że zahaczyłeś o wątek zmiany wytwórni. Wasza współpraca z Roadrunner Records ponoć nie była usłana różami.

Powiem w ten sposób: Roadrunner chciał, abyśmy zarobili dla nich dużo szmalu, ale tak się nie stało. Coś tam zarobiliśmy, to jasne, lecz raczej nie tyle, by zadowolić w ten sposób tak dużą i prężnie działającą wytwórnię. Poza tym oni raczej nigdy nie mieli wobec nas żadnych oczekiwań ani planów, co właściwie z nami zrobić.

To po co podpisali z wami kontrakt?

To ciekawa historia. Osobą odpowiedzialną za wciągnięcie nas w szeregi Roadrunnera był David Rath, który pełnił tam funkcję A&R-owca przez jakieś 20 lat, jak nie więcej. Niestety, chwilę po wydaniu naszej jedynej płyty w tej wytwórni, czyli „Strength”, David został zwolniony, a razem z nim odpadło wiele kapel, które zdążył zakontraktować na przestrzeni lat. My jednak tam zostaliśmy i to był błąd, ponieważ zupełnie nikogo nie obchodziliśmy. Ilekroć chciałem coś ustalić lub czegoś się dowiedzieć, nie miałem do kogo się odezwać, zupełnie jakbym gadał do ściany. Było to mega dziwne doświadczenie. Oczywiście cieszę się z tego epizodu, bo od dziecka chciałem wydać album w Roadrunnerze, ale mimo tego dobrze mi z tym, że przenieśliśmy się do Century Media. Wszystko wygląda tutaj dużo lepiej i sprawniej, w końcu czujemy się zrozumiani. 

Macie w ogóle kontakt z Rathem?

Tak, bardzo dobry, przyjaźnimy się. David również radzi sobie nie najgorzej. Jakiś czas temu odpalił wytwórnię Blue Grape, do której wziął ze sobą masę fajnych zespołów – Gel, Code Orange… Jest w czym przebierać. Z kolei co do Century Media sprawa wygląda tak, że chcieli nas zakontraktować już od czasów pierwszej EP-ki, więc definitywnie nie było mowy o przypadkowości. Kiedy zakończyliśmy współpracę z Roadrunnerem, w zasadzie od razu podpisali z nami papiery, przebiegło to bardzo lekko i korzystnie. Nie działamy wspólnie zbyt długo, a już teraz mogę powiedzieć, że wszystko idzie jak z płatka. I tu wracamy do wcześniejszego zagadnienia: sytuacje tego typu dają mi mnóstwo nadziei, że od teraz będzie tylko lepiej. I faktycznie jest. 

Jeśli mam być szczery, to w ogóle nie rozumiałem waszego nawiązania współpracy z Roadrunnerem. Biorąc pod uwagę, że obecnie ich główna oś działań to nowoczesny hardcore, wydawaliście się tam totalnymi outsiderami.

Przez znaczną większość czasu czułem się tam jak outsider, więc twoje stwierdzenie jest jak najbardziej zgodne z prawdą. Powiem więcej: przez znaczną część kariery czułem się jak outsider, bo właściwie nigdzie nie pasowaliśmy. Zupełnie jak Municipal Waste na thrashowym gruncie. Niby można usadzić ich w strukturach gatunku, ale mimo wszystko stoją zupełnie obok całej reszty. Przy czym to dobrze, bo zrobili imponującą karierę. Mam nadzieję, że w gotycko-metalowej niszy uda nam się osiągnąć zbliżony sukces, byłby to olbrzymi honor. 

Zbliżony, czyli jaki?

Taki, że nasza popularność nie byłaby mierzona porównaniami, że nie można wrzucić nas do jednej szufladki i tam zamknąć, ponieważ robimy coś swojego, nie podążamy za trendami – nigdy nie podążaliśmy. Widzimy to zwłaszcza na żywo. Oglądają i słuchają nas bardzo różni ludzie, pochodzący z różnych scen, co również niesamowicie mnie cieszy. Jesteśmy w stanie dopasować się do gustów wielu grup słuchaczy, a nie wyłącznie jednej, bardzo hermetycznej. 

Nie podążacie za trendami, ale chyba zgodzisz się, że widoczny w ostatnich latach boom na gotyk raczej wam pomaga, niż przeszkadza.

Wiadomo, że tak! Byłbym niezłym odszczepieńcem, gdybym próbował cię przekonywać, że jest inaczej. Choć z drugiej strony z tym boomem na gotyk sprawa wcale nie jest taka oczywista. Owszem, w Europie hula to jak szalone, przy czym w USA znacznie lepiej i widoczniej przebija się hardcore punk. Jeśli jakaś odmiana gotyku dobrze radzi sobie w Stanach, mowa raczej o rzeczach z przełomu lat 90. i zerowych, kojarzących się z „Krukiem”, „Matrixem” i stylówką na szkolnych zamachowców z Columbine. Wiesz, długie płaszcze, ciemne oksy, tego typu rzeczy. My z kolei nie jesteśmy jakimiś wielkimi fanami tej krawędziowej odnogi gatunku, wolimy oldschool. Nosimy się na czarno, bez żadnych fajerwerków, słuchamy Sisters of Mercy, więc no. 

Jeśli gotyk pochłonie całe USA, też nałożycie długie płaszcze?

Zapomnij! Nie chcemy być trendy, chcemy działać w oderwaniu od mody czy jakiegoś tam scenowego hype’u, dlatego jesteśmy sobą i nie podczepiamy się pod nikogo. Spójrz na Iron Maiden czy Judas Priest – oba trzymają się swojego stylu od samego początku i grają już bardzo długo, zwalczyły w zasadzie wszystkie perturbacje, na jakie naraził je zmieniający się rynek muzyczny. Tylko najsilniejsi i najbardziej unikatowi przetrwają. 

Nie uważasz, że to intrygujące, jak bardzo zmienił się sposób odbierania waszego zespołu? Za czasów Idle Hands nazywano was po prostu klimatycznym heavy metalem, przy czym teraz nieustannie dokleja wam się łatkę gotyckiego metalu, a przecież gracie w gruncie rzeczy to samo.

Tak, jest to ciekawe, tym bardziej że mój największy okres fascynacji gotyckim rockiem przypadał na okolice premiery „Many”, a więc pięć lat temu, jeszcze pod szyldem Idle Hands właśnie. Co więcej, nigdy nie planowaliśmy zostać mniej lub bardziej gothmetalowym zespołem, wydarzyło się to zupełnie przypadkowo, bo nie umiem śpiewać wysoko. Śpiewam więc nisko, a skojarzenia ludzi od razu biegną w stronę gotyku, rozumiem to. 

Czyli nie nazwałbyś się gotem?

Zupełnie nie. Lubię sobie włączyć Depeche Mode czy The Cure, ale nie robię tego zbyt często, mimo że je kocham. Powiedziałbym, że w obecnej chwili jesteśmy nieco mniej metalowym zespołem, więc nasze wpływy pochodzą głównie ze świata hard rocka, jeśli mam być szczery. W związku z tym nowa płyta nie będzie drugą częścią „Many”. Zrobiłem, co chciałem zrobić w ramach tego materiału, a obecnie przyszła pora na nowe komunikaty do wygłoszenia.

Jakie?

Uważam, że nowy album jest znacznie bardziej pozytywny od wcześniejszych, czego bym się w sumie nie spodziewał. Oczywiście ta cała pozytywność jest zanurzona w rocku, metalu i gotyku, ale jasne barwy pojawiają się znacznie częściej obok tych ciemnych. Dodatkowo duża część tekstów odnosi się do naszej nazwy, więc skoro nazywamy się Unto Others, piosenki opowiadają o relacjach z innymi ludźmi i postrzeganiu ich. 

Twoje spojrzenie na innych uległo zmianie od momentu przejścia w działalność jako Unto Others?

Moja perspektywa na innych niespecjalnie się zmieniła, ale obecnie poświęcam jej znacznie więcej uwagi. Miewam lepsze i gorsze dni, więc daje mi to przestrzeń do wielu przemyśleń. Na pewno myślę inaczej o sobie. Traktuję siebie dużo lepiej, nie oram siebie różnymi sprawami. Kiedyś dążyłem do perfekcji, szukając wszystkich błędów w sobie, jeśli coś nie szło zgodnie z planem. Teraz podchodzę do tego bardziej rozumowo, doceniam swoje mocne strony.

Długo zajęło ci zaakceptowanie siebie?

Trochę tak. Spory wpływ na taki, a nie inny stan ducha miało także picie. Zdecydowanie przesadzałem z alkoholem. Nie żebym teraz był abstynentem, ale znam umiar, jeszcze przed paroma laty wcale tak nie było. 

Słuchając waszych najnowszych singli, do głowy przychodzą mi skojarzenia z HIM. Chcielibyście osiągnąć zbliżony do nich status w przyszłości, mieszając słodycz, mrok i odpowiednią dawkę ciężaru?

Chyba nie, bo jesteśmy ulepieni z innej gliny. Osobiście uwielbiam piosenkę „Right Here in My Arms”, jest wspaniała, lecz poza tym niespecjalnie znam ich twórczość. Do tego dochodzą różnice, o których wspomniałem. Ville Valo to utalentowany wokalista, ale tekstowo nadajemy na odmiennych falach – w moich lirykach pojawia się więcej niebezpieczeństwa i mroku, więc chciałbym, by to się nie zmieniało, nawet jeśli nie brakuje we mnie słodyczy. Ah, no i ważna rzecz na koniec: przez bardzo długi czas nie miałem pojęcia o istnieniu numeru „Wings of a Butterfly”, więc nasz kawałek „Butterfly” nie był w żadnym stopniu zrzynką, nie myślcie sobie!

Łukasz Brzozowski

zdj. Kim Coffel i materiały zespołu

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas