„NOLA”, czyli spiżowy pomnik nowoorleańskiego metalu

Dodano: 01.07.2025
Jeśli lubicie metal z rock’n’rollowym sznytem – raczej wolniejszy, niż szybszy – pewnie uznajecie „NOLA” za coś na kształt biblii. I słusznie. Ale dlaczego tak jest?

Gatunkowy trójkąt stoner/sludge/southern metalu to właściwie miks osobnych światów, nawet mimo bardzo klarownych podobieństw, ale „NOLA” łączy je w koherentną całość. Legendarny debiut Down wyciąga z każdego ze skarbców same najlepsze okazy. Są tu walące się na głowę riffy, podsycany konsumpcją kannabinoidów rockowy luz oraz emocjonalna otwartość do kwadratu. To niektóre z powodów, dlaczego ta płyta i wszystko dookoła niej zapierają dech w piersiach nawet teraz, po trzydziestu latach.

TAPE TRADING

Fani Down pewnie dobrze zdają sobie z tego sprawę, ale działania promocyjne na rzecz zespołu zaczęły się tak naprawdę przed opublikowaniem jakiejkolwiek piosenki w szerszym obiegu. Pierwsze, trzyutworowe demo grupy ukazało się w 1991 roku – czyli wtedy gdy macierzyste składy Phila Anselmo i Peppera Keenana znajdowały się na fali wznoszącej – ale nie promowano go znanymi nazwiskami. Wręcz przeciwnie. Panowie rozprowadzali taśmę z trzema numerami („Losing All”, „Temptation’s Wings”, „Bury Me in Smoke” – klasyk na klasyku!) na podziemnych koncertach w swojej okolicy. Proces wyglądał tak, że zaczepiali kogoś z publiki, pytali, czy kojarzą może taki skład jak Down, a po otrzymaniu przeczącej odpowiedzi, wręczali materiał, nie mówiąc, że sami za tym stoją. Po drodze grupa wydała kolejne dwa dema, więc łatwo zauważyć, że jeśli o sam Nowy Orlean chodzi, „NOLA” była mocno wyczekiwanym materiałem. Jak pokazuje czas i jakość krążka – słusznie. Swoją drogą, te pierwotne wersje hitów formacji właściwie nie odstają jakościowo od tego, co słyszymy na ich długograju. Kult riffu jest w tym potwornie silny.

NOWY ORLEAN

Nowy Orlean jest amerykańską kolebką kulturowo-muzyczną. Przyjeżdżacie tam i chłoniecie miejsce każdym porem ciała. W końcu właśnie to miasto uchodzi za miejsce narodzin jazzu, kształtowały się tam także wczesne stadia funku, rock’n’rolla czy bluesa oraz sludge’u oczywiście. Mówi się, że gdy dany artysta pochodzi z Nowego Orleanu, wyłapiecie to po pierwszej nutce. I faktycznie, słuchając „NOLA” jakoś trudno przypisać tę muzykę do jakiegokolwiek innego punktu na mapie – nawet ograniczając się do samych USA. Nie chodzi nawet o konwencję estetyczną, która każdemu metalowcowi kojarzy się właśnie z tym rejonem, ale nawet to, co pomiędzy jednym a drugim kruszącym riffem. „NOLA” jest materiałem skrzącym się od bluesowego swingu i wyzierającej z rytmiki energii czarnej muzyki – czyli kluczowego czynnika nowoorleańskiego – mimo że oczywiście grają ją biali kolesie. Posłuchajcie tylko „Eyes of the South” (zwłaszcza początek i sekcja solowa!), a do kompletu dodajcie chociażby „Jail”. W ten sposób odbędziecie podróż do jednego z najbardziej ekscytujących zakątków Ameryki bez ruszania się z kanapy.

RIFFY – TE RIFFY!

Wracamy do początku , czyli metalowego trójkąta w opcji stonerowo-sludge’owo-southernowej. Nawet jeśli te gatunki są od siebie różne (bo są), to łączy je jedno – najważniejszy w tej zabawie jest riff. Albo masz riffy, które pobudzą do headbangingu czy tańca, albo nie zawracaj sobie tym głowy i graj inną muzykę. Tak się składa, że gitarowa robota na „NOLA” to majstersztyk – absolutnie szczytowy punkt, jeśli chodzi tak naprawdę o każdy z wymienionych nurtów. Ale czy w sumie mogło być inaczej? Te piosenki komponowali riffowi herosi będący wówczas w swoim kreatywnym szczycie. Znaczną większość materiału przygotowali Phil Anselmo, który wbijał się właśnie do mainstreamu z Panterą, oraz Pepper Keenan – zaczynający z Corrosion of Conformity od rozjuszonego crossoverowego hc, by w latach 90. stać się profesorem od najlepszego rock’n’rolla w wydaniu metalowym. Do tego swoich parę groszy dorzucili chociażby Kirk Windstein znany z Crowbar czy Jimmy Bower – ten koleś, który od lat ogłusza nas najbardziej odrażającymi partiami gitar w Eyehategod. Idąc za słowami klasyka: Ale żeście ekipę zmontowali. No, zmontowali, nie ma co.

PHIL ANSELMO

Mimo że „NOLA” jest sumą talentów kilku uzdolnionych twórców, jej największym bohaterem jest niesforny i wiecznie kontrowersyjny Phil Anselmo. Wiadomo, hity to jedno – razem z Keenanem od zera zbudował tak ikoniczne bangery jak „Temptation’s Wings”, „Stone the Crow” czy przede wszystkim „Bury Me in Smoke”, ale przecież na tym jego rola się nie kończy. Chłop przecież do tego wszystkiego jeszcze zaśpiewał i to jak zaśpiewał! Mając znacznie więcej swobody gatunkowej i luzu niż w Panterze, gdzie przez większość czasu raczej wydzierał się w swojej typowej manierze, pokazał, jak wielkie możliwości w nim drzemią. Jasne, przenikliwego wrzasku daje tu wiele, ale na przykład w „Swan Song” schodzi w ultraniski rejestr, jakby za chwilę miał urządzić rytualną mantrę. W „Lifer” łączy wszystkie atuty, wypluwając płuca i podając serce na talerzu. W „Jail” ukazuje najbardziej wrażliwą stronę, podchodząc wręcz do granicy szlochu. Innych pereł jest tu i tak mnóstwo. Wiadomo, że Anselmo zawsze miał głos jak dzwon i zademonstrował to jeszcze na wielu materiałach, ale tutaj – przynajmniej moim zdaniem – dobił do Olimpu.

Nie bez powodu Down uchodzi za jedną z najlepszych płyt, w której powstawaniu uczestniczyli wszyscy jej twórcy – i to nawet mimo kultowego statusu ich głównych składów. Samo Down również nie przeskoczyło tak wysoko zawieszonej poprzeczki. Najbliżej byli na drugiej płycie, trzecia również ma genialne momenty, lecz potem rozdrobnili się, puszczali EP-kę za EP-ką, więc chęci na podobnie wielki materiał należy schować do kieszeni. Ale czy to problem? Sama „NOLA” to na tyle unikatowa rzecz, że można jej słuchać ciągami. To właśnie wam polecam.

Łukasz Brzozowski

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas