O pięciu takich, co porzucili metal i dobrze na tym wyszli

Dodano: 25.10.2023
Kiedyś zespoły, które odrzucały swój metalowy rodowód – albo wyraźnie się od niego odsuwały – miały ciężko. Wiele z nich przepadło w odmętach historii, ale inne zbudowały na tym największą rozpoznawalność i zupełnie nowe ścieżki kariery. Poniżej przedstawiamy pięć przykładów takich formacji – nowszych i starszych.

Iskandr

Mimo niezbyt długiego stażu i braku scenowego hype’u Iskandr zdążył zebrać wiele pochwał. To świeża szkoła holenderskiego black metalu, którą w zasadzie trudno porównać do czegokolwiek innego z Europy – i dlatego właśnie brzmi tak dobrze. Bo zarówno Iskandr, jak choćby Fluisteraars (oba łączy zresztą osoba perkusisty, Minka Koopsa) zbudowały zręby stylu na klockach z innych układanek. Jest w tym wyczucie riffu godne skandynawskich wzorców oraz zamaszyste aranżacje – z miejsca przywołujące skojarzenia z folkiem, także lubianym przez blackmetalowców – ale nie tylko. Do całości dochodzi psychodeliczny trans czy melodyka wyjęta rodem z alt-rocka. Być może z powodu szerokich horyzontów Omarowi Kleissowi zrobiło się zbyt ciasno w tej formule. Na tegorocznym “Spiritus Sylvestris” artysta opuścił sczerniałe getto, przemierzając ścieżki znacznie bliższe zawiesistości rocka gotyckiego i dark folku. Paradoksalnie, dzięki temu rozwiązaniu album jest jeszcze bardziej dojmujący emocjonalnie od poprzednich dokonań, melodie wybrzmiewają z jeszcze większym impetem (“Knaged zout” = Bathory zagrane przez Wolvennest), a eteryczno-naturalistyczna aura utworów chwyta za serce. Świetny ruch i już należycie doceniany, ponieważ metalowcy od dawna nie boją się innych gatunków. Słusznie.

Ulver

Musieli się tu pojawić. Nawet jeśli tytułowanie ich norweskim Coil czy Radiohead jest przesadą (bo w odróżnieniu od nich nigdy nie wymyślili nic w pełni autorskiego), to jednak norweskie wilki wciąż urzekają pomysłowością i otwartością na nowe. Przy czym tak naprawdę nigdy nie byli konwencjonalnym zespołem. Na debiucie wypracowali hybrydę black metalu z folkiem, podpierając ją – co wówczas uchodziło za novum – głównie czystymi wokalami. Na drugiej płycie zeszli całkowicie w folkowe terytoria, by chwilę później zaatakować jednym z najbardziej szorstkich i jednocześnie przełomowych materiałów w dziejach drugiej fali black metalu. A co potem? Począwszy od “Themes from William Blake” Ulver zmieniał tożsamość bez zahamowań, nie bacząc na metalowy światek. Był romans z trip-hopem (“Perdition City”), były bombastyczne standardy prog rocka zmieszane z głównymi nurtami elektroniki (“Blood Inside”), była maksymalnie wycofana, ambientowa “Shadows of the Sun”… Dużo tego, a nie zapominajmy, że po drodze pojawiła się także masa kooperacji, EP-ek, soundtracków i innych. Obecnie Norwegowie kluczą dookoła synth-popu. Czasami z lepszym (jak na “The Assassination of Julius Caesar”) lub gorszym (vide: “Flowers of Evil”) skutkiem. Tym niemniej wciąż budzą podziw, bo wciąż nie wydali dwóch takich samych płyt, co przy tak bogatej dyskografii jest ewenementem.

Kontinuum

Zaczynali od progresywnego post-black metalu, czyli prościej: byli aspirującym klonem Sólstafir. Nie dziwi to w kontekście islandzkiego pochodzenia i hype’u na autorów “Ótta” w poprzedniej dekadzie, ale przez brak własnego nerwu w muzyce Kontinuum gubili się w zestawie podobnych im, okołoblackmetalowych składów. Nagle za sprawą ostatniego w dyskografii “No Need to Reason” nastąpił przełom, bo zespół ściągnął maski copycatów bardziej znanych kolegów, odrzucając przy tym metal. No, może nie do końca, bo na albumie z 2018 roku wciąż od czasu do czasu pojawia się ciężar gitar czy okazjonalne wrzaski, lecz pełnią one funkcję dodatków, nie podstawy. Tę funkcję w przypadku omawianego tu materiału przejął przede wszystkim rock gotycki. Kontinuum, odrzucając maksymalną napinkę i ciągłe tłuczenie tremolo, postawił na riffy kojarzące się choćby z Love Like Blood, wokalne ciągoty w stronę The Mission i szerokie spektrum melodii – ale jakich melodii! Bo czego tu właściwie nie ma? Są i shoegaze’owe dłużyzny, i zabawa delayem, są ponure snuje godne Fields of the Nephilim, a nawet melancholijna chwytliwość godna szczytowych lat Placebo. Pytanie brzmi: czy następny krążek – o ile powstanie – podtrzyma tę passę? Poprzeczka przy “No Need to Reason” została zawieszona bardzo wysoko.

Katatonia

Katatonia przeszła krętą drogę, a im dalej mieli do metalu, tym lepiej. Żeby było jasne – w pierwszym stadium działalności również radzili sobie bardzo dobrze. “Dance of December Souls” to jedna z większych pereł melodyjnego, walcowatego (muśniętego gotykiem) black metalu, a “Brave Murder Day” spokojnie wpada do panteonu najlepszych materiałów Szwedów. Jako pierwsi wpadli na pomysł, by obok death/doomowych ciężarów wrzucić transową melodykę shoegaze’u. Biorąc pod uwagę, że płyta ukazała się w 1996 r., a debiuty Deafheaven czy Alcest znacznie później – chapeau bas! Jednak najciekawiej zaczęło się robić, gdy growling poszedł w odstawkę, deathmetalowe riffy również, a zastąpił je przerażający dół goth-rocka i nienachalna chwytliwość alt-rocka lat 90. Na “Discouraged Ones”, “Tonight’s Decision” czy “Last Fair Deal Gone Down” wreszcie doświadczyliśmy Katatonii, jaką znamy dziś – z niepodrabialnym stylem i falą smutku wetkniętą w wielkie refreny oraz melodyjne struktury. Co prawda obecnie (czyli licząc mniej więcej od “Viva Emptiness”) grupa ze Sztokholmu wpasowuje się w ramy stylistyczne metalu, ale jest to metal daleki od ich ekstremalnych początków i wciąż napędzany tchnieniem rocka alternatywnego. W ostatnim czasie do pakietu doszły wpływy progresywne, aczkolwiek to już temat na inną historię…

Thou 

Na koniec przykład zespołu, który w wymiarze muzycznym opuścił metalowe poletko tylko raz, ale za to nigdy nie czuł się jego prawowitą częścią. Thou, mimo uprawianego przez lata obrzydliwie ciężkiego sludge’u, podkreślali duchową więź ze sceną grunge’ową i punkową. Z racji tego, że w skład kolektywu wchodzą ludzie, którzy z niejednego pieca chleb jedli – ot, choćby Emily McWilliams operująca dookoła nowoczesnej muzyki poważnej w Silver Godling – ich niemetalowe fascynacje musiały kiedyś w pełni zasilić album Thou. I zasiliły. “Inconsolable” z 2018 roku to bowiem depresyjna opowieść o śmierci matki gitarzysty, Matthew Thudiuma, utrzymana między akustycznym grungem a contemporary folkiem. Mimo że całość wydaje się spokojna i wręcz relaksacyjna, spokój jest tu tylko pozorny. Każdy z tych utworów, zwłaszcza biorąc pod uwagę wymowę tekstów, to wycie rozpaczy – osiągnięcie takiego poziomu beznadziei, gdy nie masz siły krzyczeć, pozostają wyłącznie pojedyncze jęknięcia. Porada: raczej nie polecam słuchać tego od razu po pobudce, bo przez najbliższy tydzień nie podniesiecie się z łóżka. Bolesna sprawa, z całą pewnością, aczkolwiek przygniatająca zawartość “Inconsolable” nie pozwala poprzestać na jednym odsłuchu. 

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały prasowe Ulver

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas