Naczytałem się już opinii, jakoby Opeth na czternastym krążku zrobili to, o co od dawna prosili ich fani. Pojawiały się porównania do „Ghost Reveries” czy „Blackwater Park” i sugestie, że znowu mamy do czynienia z metalem progresywnym w śmiercionośnej opcji. Nie jest to prawdą. „The Last Will and Testament” jest raczej następnym krokiem w uprawianej przez zespół od trzynastu lat podróży. Powiem więcej – wydany w ten piątek materiał formacji wydaje się naturalnym pociągnięciem ścieżki przedstawionej na poprzednim „In Cauda Venenum”. Na tej płycie silnie zainspirowany latami 70. prog rock uprawiany przez Åkerfeldta nabrał bardziej metalowego sznytu, jednocześnie wciąż trwając bliżej progowych niż metalowych struktur. Tutaj dostajemy w gruncie rzeczy podobne rozwiązania. Jasne, Mikael ryczy pierwszy raz od ery „Watershed” i wychodzi mu to świetnie, momentami partie gitar są jakby żarliwsze, lecz jeśli zajrzymy głębiej, szybko zrozumiemy, że nikt nie nagrał drugiej części „Deliverance”. Wystarczy przyjrzeć się choćby „§3” czy „§5” – więcej w nich przesteru, ale rozwiązania kompozytorskie wciąż przypominają o jednoznacznie współczesnym Opeth. Mamy więc, co jasne, progrockowe połamańce, ale też odjazdy w jazzowe zakamarki rocka czy odrobinę psychodelizujących melodii, czyli elementy, które grupa starannie i konsekwentnie pielęgnuje od „Heritage”. Doceniam takie podejście do sprawy. W czasach, gdy od weteranów metalowej sceny wręcz bezwzględnie oczekuje się wskakiwania do machiny czasu i powielania siebie z młodości, skandynawski kwintet słucha przede wszystkim głosu serca, a nie publiki.
Ale przede wszystkim – „The Last Will and Testament” to udany album. Kumuluje progresywne wątki, które Opeth z ogromnym zamiłowaniem uprawia od dawna, a jednocześnie sprawia wrażenie lepiej skomponowanego niż kilka poprzedniczek. Na przykład „In Cauda Venenum” miewało momenty dłużyzn – dotyczy to również „Pale Communion” czy „Sorceress” – tymczasem tegoroczny materiał nie nadwyręża życzliwości słuchacza. Dostajemy tu mnóstwo pomysłów, zmian tempa, rytmu, przeskoków z agresji do quasi-balladowych form, ale wszystko trwa zbyt krótko, byśmy mogli się tym znudzić. Mikael wzorowo pogrywa z odbiorcami, pozostawiając ich w stanie permanentnego niedosytu, co jest pozytywną rzeczą, bo wszystko brzmi lepiej, gdy nie dochodzi do przejedzenia. Dotyczy to także osławionego powrotu do growli, o którym dyskutują wszyscy od momentu premiery pierwszego singla. Jasne, nasz ukochany wąsacz ryczy, ile sił w płucach, ale mimo tego i tak śpiewane partie są tymi dominującymi. To samo dotyczy co bardziej metalowych aspektów materiału. Na przykład takie „§2” przez krótką chwilę torpeduje riffem przyjemnie przypominającym o walcu z „Heir Apparent”, ale zanim mosiężny patent rozpędza się na dobre, zespół od razu kontruje go wyciszeniem i ciepłymi hammondowymi brzmieniami. I tak na zmianę. Redaktorskie nożyce oraz balans w szafowaniu setkami konceptów to najlepsze, co przytrafiło się temu krążkowi. Wspaniale te wszystkie wątki sumuje najbardziej rozhuśtany „§6”, w którym znajdziemy deathmetalowe powidoki, charyzmatycznie poprowadzony hardrockowy riff, techniczne progmetalowe rzemiosło, a jednocześnie przebojowość składającą rzeczony galimatias w jedno. Spryciarze.
Na „The Last Will and Testament” Opeth trwają w swoim świecie i nie wracają do przeszłości. Najnowszy album Szwedów to klasowy prog metal będący kwintesencją ich stylu – bez słabizny, bez mielizn. Po prostu sama jakość.
Łukasz Brzozowski
(Reigning Phoenix Music, 2024)
zdj. materiały zespołu