W sierpniu minie 30 lat od najgorszego koncertu w historii Paradise Lost. Tak przynajmniej twierdzą Nick i Greg. Występ miał miejsce w Detroit, na deskach klubu Blondies. Muzycy grali pod nieszczelnym dachem, przez który przeciekał deszcz. Te niedogodności mogłaby zrekompensować pasja publiki, werwa metalowca, gdy kuje się stal. Anglicy jednak jej nie dostrzegli. Nie doświadczyli tego uczucia w żadnym mieście Stanów. Trasa z Morbid Angel i Kreatorem miała być przysłowiowym amerykańskim snem, a okazała się koszmarem. Tamtejsza młodzież nie miała pojęcia o Paradise Lost, w dodatku oczekiwała deathmetalowej krwi i blastów. Muzycy z Halifaksu nie posiadali tych atrybutów i nie mogli rzucić wyzwania Pete Sandovalovi. Mieli za to płytę, którą nagrali przed odwiedzeniem ojczyzny Waszyngtona i która czekała na premierę. Panowie potrzebowali tego impulsu. Po powrocie z Ameryki musieli bowiem zyskać pewność, że ich rosnąca popularność w Europie nie jest dziełem przypadku.
LASY, ŁĄKI I SAMANTHA FOX
W latach 90. Paradise Lost był nieodrodnym dzieckiem swojej epoki: zaskakiwał wprost proporcjonalnie do reprezentowanego przez siebie gatunku. W 1991 roku twórcy odkurzyli eksperymentalne pomysły Celtic Frost, a kilkanaście miesięcy później uderzyli w klasyczne tony z podręcznika Black Sabbath. Zmienili reguły gry w momencie, gdy ich wychowankowie odkryli „Gothic”, a My Dying Bride i Anathema podpisały kontrakty z Peaceville Records. Kiedy metalowcy szukają inspiracji w operze, Paradise Lost grają już w innej lidze: zarówno artystycznej jak i komercyjnej. Nie chcą wracać do podziemia i kultywować death/doomowej wersji „Pięknej i Bestii”. Mierzą wyżej, bo mają potencjał, dobre piosenki. I lubią ryzykować, stawiać wszystko na jedną kartę. Ta sprzed trzech dekad okazała się ikoniczna.
Latem 1993 roku Anglicy wyjeżdżają do niewielkiego Farnham, by powiększyć dyskografię o czwartą płytę. Tydzień przed tą podróżą Greg uderzył pięścią w przystanek autobusowy i zranił rękę. Kilka dni później Matt, podczas sprzeczki ze swoją dziewczyną, oberwał kijem bilardowym. Cios złamał mu żebra. Perkusista rejestrował swoje partie w bandażach, a gitarzysta szybko zaleczył draśnięcie.
Muzycy nagrywali piosenki wokół łąk i lasów, w Jacobs Studios. Przed Paradise Lost tworzyli tu m.in.: The Cult („Love”), Radiohead („Pablo Honey”), Death in June („But, What Ends When the Symbols Shatter?”) czy The Smiths („Queen is Dead”). Lokum na pierwszy rzut oka wygląda jak dom z minionych wieków, ale właśnie tu, w niepozornych pomieszczeniach, wymienieni artyści uformowali swoje – nomem omen – ikoniczne dzieła. W podobnych warunkach Paradise Lost przez cztery tygodnie pracowali nad „Icon”. Drugi raz pod okiem Simona Efemeya, z którym złapali świetny kontakt przy „Shades of God”. Producent w osobliwy sposób kontrolował jakość materiału. Na odsłuchu wisiał plakat z biustem Samanthy Fox. Efemey kazał obserwować obrazek – jeśli podczas odtwarzania dźwięków pierś się poruszyła, załoga dostawała poparcie dla swoich działań. Muzycy docenili spryt realizatora, a Nick zapragnął odbyć tournée z legendarną piosenkarką. Szybko się przekonał, że nie należy rzucać słów na wiatr. Krótko po nagraniu „Icon” Brytyjczycy pojechali do Tallinna, na Rock Summer Festival. Zagrali tam obok New Model Army, Procol Harum, Faith No More oraz… wykonawczyni słynnego „Touch Me”. Sceny z tego występu wmontowano do klipu „True Belief”. To fragmenty w sepii, dokumentujące nierówną walkę fanów z ochroną. W ruch poszły wtedy kije i pręty.
ZBURZONA HARMONIA
W 1993 roku metalowa scena puchnie od świetnych pomysłów. Morbid Angel zawiera pakt z diabłem i… MTV. „Rapture” oraz „God of Emptiness” regularnie goszczą w „Headbangers Ball”, utwierdzając w przekonaniu, że nawet na szklanym ekranie zespół zieje złem. Po naszej stronie Atlantyku Entombed oswaja death metal z rock ‘n’rollem, a Darkthrone składa ofiarę w blasku pogrzebowego księżyca. Kilka miesięcy po premierze „Under a Funeral Moon” Varg Vikernes zabija Euronymousa. Tydzień wcześniej Voivod wchodzi w buty Pink Floyd i płynie nurtem, wyznaczonym przez Nil. Kiedy Chuck Schuldiner filozofuje z Gene Hoglanem i Stevem DiGiorgio, Bruce Dickinson porzuca Żelazną Dziewicę. Coroner wyciąga z thrashu ciemne pasma, a Morgoth zalewa death metal industrialną lawą. Type O Negative wszczepia do muzyki gotycki rozrusznik i posyła fanom krwawe całusy. „North from Here” Sentenced oraz „Heartwork” Carcass definiują melodyjny death, Sepultura żeni thrash z hardcore’m, Anthrax przedstawia Johna Busha. My Dying Bride oraz Anathema wciąż podążają śladami Paradise Lost. Mocna konkurencja, ale nasi bohaterowie nie zostają w tyle. 23 września oficjalnie prezentują swoje dzieło i zaczynają walczyć z Metalliką o wyższe miejsca na listach najlepiej sprzedających się płyt z metalem.
To porównanie nieprzypadkowe. Szybko zresztą zaczęło się odbijać czkawką. Ówcześni dziennikarze naprawdę dostrzegli w niedawnych królach death/doomu spadkobierców Jamesa Hetfielda i Larsa Ulricha. Jeśli kupiliście „Czarną” Metallikę, czym prędzej powinniście nabyć „Icon” – zachęcał Paul Rees w piśmie „RAW”. Materiał dowodowy dostarczyli sami twórcy i to już na początku płyty. „Embers Fire”, w kontekście poprzednich dokonań kwintetu, zaskakuje bowiem chwytliwością, w dodatku Nick postanowił zostać zawodowym piosenkarzem. Jeszcze nieco zachrypniętym, ale wyleczenie tej infekcji było tylko kwestią czasu. Z dzisiejszej perspektywy nie brzmi to ani szczególnie dziwnie, ani nawet tak łagodnie, jak mogło się zdawać, ale w 1993 roku musiało szokować. Nabyta chrypka nasuwa skojarzenia właśnie z barwą Jamesa Hetfielda, również gitarowy ciężar przypomina ofertę Kalifornijczyków. To manifest dojrzałego Paradise Lost, numer o piosenkowej strukturze, faszerowany pulsującym riffem i niepokojącą melodią. Panowie wzniecili ogień i oblali go benzyną.
Kolejne kawałki podtrzymują ten żar. Jest przecież „True Belief”, który zanurza słuchacza w rozedrganej przestrzeni. Ścieżka otwierająca tę kompozycję wciąga w ciemny klimat, który trwa do końca nagrania, aż do chwili, gdy ostatnie napięcie znika za horyzontem dźwięków. Wprowadzają go potężne uderzenia bębnów, stopniowo wchodzące w gitary. Greg narzuca linię melodyczną, która – przetworzona w sprzężenie zwrotne – milknie w doomowych riffach. Dopiero w refrenie wraca melodia z początku kawałka, tym razem wsparta głosem Nicka. Mamy dynamiczny „Widow” z improwizowaną solówką i tekstem o silnej kobiecie, nieprzyzwoicie przebojowe „Remembrance” i „Shallow Seasons”, namaszczony hardrockowym feelingiem „Forging Sympathy” czy minorowy „Joys of the Emptiness”, w którym odbijają się wszystkie bolączki tego świata. Albo zainicjowany flangerem „Sweetness” – stworzony na epkę „Seals the Sense”, podczas tournée, w przerwach między występami. Dawniej był stałym punktem koncertów. Brzmi zresztą tak, jakby zarejestrowano go za pierwszym podejściem, bez poprawek, spontanicznie.
„Shades of God” zaskoczył długimi utworami. To właśnie w tych wielowątkowych konstrukcjach Greg odnalazł swój styl i opatentował nim brzmienie Paradise Lost. Rok później Anglicy uprościli tę narrację. Za punkt wyjścia obrali „As I Die”; kawałek padł bowiem na podatny grunt i przysporzył kwintetowi nowych słuchaczy. Numer dał podwaliny pod struktury kompozycyjne – skondensowane, bez symfonicznych ozdobników, naznaczone pochmurnym piętnem The Chameleons. Znajdziemy tu też nuty z pięciolinii Tony’ego Iommiego, Billy’ego Duffy i Glenna Danziga. Włączcie „Anything” z „How to Gods Kill”, a szybko połączycie dźwięki.
NIC NIE WIESZ, JOHNIE PETRUCCI
W momencie, gdy Amerykanie dyskwalifikują Paradise Lost za zbyt wolne tempo, Europejczycy po kostki wsiąkają w ponury klimat „Icon”. Recenzenci ze Starego Kontynentu ścigali się w wyrażaniu podziwu, większość tutejszych magazynów była pod ogromnym wrażeniem krążka. Kurwa mać, co za album!!! – krzyczał Jamie Wells, redaktor „Kerrang!”. Kamień milowy lat 90. Album dekady – podbił stawkę Holger Straatman z „Rock Hard”, który wystawił płycie maksymalną dziesiątkę i stwierdził, że można ją postawić obok „Ride the Lightining” Metalliki oraz „Reign in Blood” Slayera. To arcydzieło majestatycznego metalu – przekonywał Kirk Blows, dziennikarz „Metal CD”. Z lokalnej death/doomowej grupy Paradise Lost przeobraził się w zespół światowego formatu – to z kolei diagnoza brytyjskiego „Terrorizer”. Francuski „Metal Attitude” zaliczył grupę do grona najlepszych metalowych formacji. Robert Müller z niemieckiego „Metal Hammera” i Katarzyna Krakowiak z polskiego „Młotka” również nie mieli wątpliwości, że „Icon” zostanie otoczony kultem. Brytyjczycy otrzymali mocne wsparcie prasy. Większe niż kiedykolwiek wcześniej.
Fani też podążyli za (kolejną i nie ostatnią) muzyczną metamorfozą. Nie zawsze szło gładko, bo w 1993 roku, mimo popularności „As I Die”, zespół wciąż był postrzegany przez pryzmat czasów Peaceville Records. Nick i Greg wystąpili zresztą w reportażowym filmie o muzyce ekstremalnej – „At Calling Death Metal Impression”; Paradise Lost ponadto pojawił się w deathmetalowym numerze niemieckiego „Rock Hard”. Nic dziwnego, że niektórzy wciąż oczekiwali kolejnych wariantów „Frozen Illusion” lub „Eternal”. Wyniki sprzedaży „Icon” i frekwencja na koncertach jasno jednak pokazują, że operacja się udała. Pacjent przeżył i dostał nowe życie.
Wydany dwa lata później „Draconian Times” przyniósł muzykom największą sławę i najwięcej pieniędzy. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie „Icon”. Właśnie tu Brytyjczycy wyważyli drzwi do mainstreamu, dzięki tej płycie zaczęli grać w pierwszej lidze europejskiego metalu. Byli zresztą świadomi swojej pozycji, na tyle, by zrobić awanturę Dream Theater. Obie formacje spotkały się w październiku 1993 roku, podczas holenderskiego Aardschok Festival. Zespół Johna Petrucciego był gwiazdą imprezy, a Paradise Lost jednym z supportów. Poszło o skrócony występ Anglików i złe nagłośnienie. Nick oświadczył, że bostończycy przestraszyli się konkurencji, bo sami są kiepscy. Kiedy Dream Theater wszedł na scenę, Brytyjczycy byli już w Niemczech, na trasie z braćmi Cavalera.
BIJATYKA ZAMIAST KONCERTU
Promocja „Icon” zaczęła się właśnie od tournée z Sepulturą. Muzycy – po rozczarowaniu Ameryką – byli głodni sukcesu. Czuli się pewniej na wypróbowanym gruncie – w Europie ludzie ich znali, a w najgorszym wypadku zaczynali lubić po koncercie. Kapele zainicjowały wojaże w Danii, potem odwiedziły Szwecję, Finlandię, Niemcy, Francję, Holandię, Włochy. 13 listopada 1993 roku ten skład miał zagrać w Zabrzu. Obie grupy były w Polsce na fali, więc bilety sprzedawały się jak świeże bułeczki. Niestety, koncert odwołano. Fani otrzymali tę informację pod halą, w której zaplanowano występy. Według oficjalnej wersji zawiniły polskie służby graniczne. Nieoficjalnie: baty zebrał Tomasz Dziubiński, ówczesny szef Metal Mind Productions, organizator imprezy. Sugerowano, że tiry ze sprzętem utknęły na granicy, ponieważ – w myśl obowiązujących przepisów – celnicy nie przepuszczali takich pojazdów w weekendy (a to była sobota). Mimo to otwarto bramy i sprzedawano bilety jeszcze w dniu koncertu. Fetę odwołano w ostatniej chwili, zaraz potem zamknięto kasy. Ludzie zaczęli rzucać kamieniami w okna budynku. Do rozsierdzonego tłumu wysłano ochroniarzy oraz mundurowych. Policjanci pałowali przyjezdnych pod halą, na ulicach i przy pobliskich peronach. Prawie jak w klipie „True Belief”.
Po wydaniu „Icon” Anglicy spędzili kilkanaście miesięcy w trasie. Gdy kończyli jedną objazdówkę, od razu podpisywali nowe zobowiązania. W 1994 roku odbyli m.in. tournée z Crowbar. Między tymi koncertami Kirk Windstein szlifował utwory dla projektu Down, na płytę „Nola”. Muzycy Paradise Lost słuchali tych próbek na backstage’ach i z całych sił kibicowali koledze z Nowego Orleanu.
ŚLADAMI ZBRODNI
W ciągu dziesięciu miesięcy rozprowadzono ponad trzysta tysięcy egzemplarzy płyty. W Niemczech „Icon” dotarł do 31. miejsca listy bestsellerów. Tam kwintet przebił Panterę, a w niektórych zakątkach Starego Kontynentu zdetronizował Metallikę. W Norwegii z metalowych krążków wówczas lepiej sprzedał się tylko „Chaos A.D.” Sepultury. W Finlandii „Icon” wylądował na ósmym miejscu – między dziełami Pet Shop Boys i Haddawaya. Zespół zdobył nowych słuchaczy dzięki trasie z braćmi Cavalera i za sprawą metalowego programu z MTV: „Headbangers Ball”. Jego prowadząca – Vanessa Warwick – i redaktor brytyjskiego „Kerrang!” prowadzili statystyki popularności zespołów. Brali w nich pod uwagę europejskie rankingi i prośby od widzów/czytelników. Najczęściej trafiali na trzy nazwy: Sepultura, Biohazard i właśnie Paradise Lost.
Pod koniec 1994 wspomniany „Kerrang!” zorganizował konkurs na najlepsze metalowe wideo. Nominowano „Embers Fire”, ponadto: Sepulturę za „Territory”, Megadeth za „Symphony of Destruction”, doceniono również „Heartwork” Carcass i „Crying” Aerosmith. To właśnie Paradise Lost odebrali zwycięską statuetkę. Muzycy nakręcili ten teledysk w Londynie, na terenie Wimbledon Common, w miejscu, gdzie doszło do okrutnej zbrodni. 15 lipca 1992 roku 23-letnia Rachel Nickell została tam brutalnie zgwałcona i zabita. Dramat rozegrał się na oczach jej synka. Nick wrócił do tego tematu dwa lata później, w utworze „I See You Face”.
OSZUKAĆ PRZEZNACZENIE
Po trzech dekadach od premiery albumu muzycy spróbują przechytrzyć czas. Z okazji okrągłej rocznicy postanowili bowiem nagrać „Icon” od nowa. Dopasować go do współczesnych umiejętności, zinterpretować z obecnym bagażem doświadczeń. Pomysł nie wywołał entuzjazmu wśród fanów. Wielu słusznie uważa, że to dzieło skończone, zresztą wersja „True Belief” z 1997 roku dowiodła, że ikoniczne przeboje nie potrzebują renowacji. Owszem, to wyzwanie dla autorów krążka, można nawet powiedzieć, że oni będą mieć z tego przedsięwzięcia największą frajdę. Nie znamy jeszcze efektu końcowego, ale jedno jest pewne: nowa wersja zostanie okrojona z nieprzewidywalności, jaka towarzyszyła zespołowi w latach 90. To będzie muzyka może wzorowo odegrana, ale pozbawiona kontekstu. Trzydzieści lat temu Anglicy na dobre zerwali z death/doomową surowizną, jasno zadeklarowali, że „Shades of God” nie był dziełem przypadku. Gdy scenę zaczęli podbijać rekonstruktorzy „Gothic”, Paradise Lost wyszli poza ramy gotyckiego metalu, zapełniając przy tym duże kluby, grając na ważnych festiwalach (Rock am Ring, Roskilde). Ta przemiana przy okazji obrazuje perturbacje samego gatunku, bo taki był wtedy metal: rozwijał się z prędkością światła, nie zawsze w rytmie blastów. „Icon” jest świadectwem swoich czasów. I jest w tym poświadczaniu autentyczny. Dokumentuje moment przeobrażenia, tę chwilę, kiedy coraz popularniejszy zespół staje się niekwestionowaną gwiazdą. Płyta wciąż lśni, nadal świetnie słucha się dźwięków, które na niej wytłoczono. Tych dobrze skrojonych piosenek, idealnie balansujących między metalowym attutide a stadionowym splendorem. Parafrazując tytuł krążka Faith No More: Fool for a Day, a King for a Lifetime. Bo przecież tylko miesiąc dzieli najgorszy koncert w historii zespołu od najlepszej (a na pewno czołowej) płyty w jego dyskografii.
Małgorzata Gołębiewska
zdj. archiwa Małgorzaty Gołębiewskiej (1), materiały promocyjne Paradise Lost