Jak to jest być Andym LaRocque?
Cholera, nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Nie miałem jeszcze okazji być kimś innym. Ale wydaje mi się, że to fajna sprawa. Nagrałem dużo fajnych płyt, wyprodukowałem sporo wartościowej muzyki, całkiem nieźle gram na gitarze. (śmiech) Podsumowując: raczej nie mam za bardzo powodów do narzekania. Najważniejsze jest jednak to, co tu i teraz.
Czyli nie jesteś sentymentalny?
Bywam – jak chyba każdy zresztą. Mimo tego staram się nie wpadać w pułapkę ciągłego wspominania przeszłości, bo nie prowadzi to do niczego cennego ani kreatywnego. Poza tym teraz również jest świetnie. Gramy z Kingiem wielkie koncerty, ludzie cudownie się na nich bawią, a jednocześnie wiemy, że cały czas nie powiedzieliśmy ostatniego słowa, więc nie spoczywamy na laurach.
Zapytałem, jak to jest być tobą, bo mimo 62 lat na karku i statusu legendy wciąż jesteś jedną z najbardziej zapracowanych osób w świecie heavy metalu.
Bardzo możliwe, ale pracuję dlatego, bo czuję, że wychodzą z tego fajne rzeczy. Chyba bym zwariował, gdybym miał wyłącznie siedzieć na tyłku i gapić się w sufit. Przecież jest tyle fajnych okołomuzycznych przedsięwzięć do ogarnięcia – zarówno na polu artystycznym, jak i czysto producenckim.
Jak rozumiem, twoim głównym napędem są bieżące sytuacje?
W dużej mierze tak. Gdy widzę, że robota idzie fajnie albo że mam przed sobą intrygujące wyzwanie, od razu czuję się jak ryba w wodzie. Pasja wcale we mnie nie gaśnie, a spore doświadczenie tylko pomaga w jej rozwijaniu. Czasami muszę nad czymś dłużej przysiąść, ale nigdy nie jest tak, że nie wiem, co robić. Po prostu z miejsca zabieram się do działania i obserwuję dokąd mnie to zaprowadzi.
Wiele zespołów – zwłaszcza tych z bardziej ekstremalnych zakamarków metalu – postrzega cię jako wielką inspirację, a twoje partie uświetniły płyty Death, At the Gates czy Dimmu Borgir.
To bardzo krzepiące i przemiłe, gdy widzisz, że muzycy z innej bańki gatunkowej doceniają twoje rzemiosło. Współpracę z każdym z tych zespołów wspominam bardzo miło. Zwłaszcza z Death było świetnie. Umiejętności i wizja Chucka Schuldinera były powalające. Koleś grał jak wyjęty z innego świata i miał bardzo konkretny pomysł na siebie. Wielka szkoda, że nie ma go wśród nas.
Skoro już o współpracach rozmawiamy – zdarzało ci się wpadać na postaci, z którymi niełatwo było nawiązać wspólny język?
Niekoniecznie. Z reguły jest bardzo miło i każdy wykonuje swoje obowiązki fachowo, bez migania się od nich.
A na przykład Niklas Kvarforth z Shining?
To prawda, Niklas bywa specyficzny. Kiedy nagrywałem z Shining w okolicach „Redefining Darkness”, zespół potrafił imprezować całymi nocami i zabierać się do nagrywek dopiero późnym popołudniem, ale gdy już pracowaliśmy, nie było problemu. Wszyscy wywiązywali się ze swoich partii rzeczowo i w pełni rzetelnie. Poza tym z biegiem czasu Niklas bardzo się uspokoił. Gdy poznasz go nieco bliżej, potrafi być naprawdę miłą i uroczą osobą. Współpraca z nim w tych ostatnich latach przebiegała właściwie jak po maśle. Nie mam tu niczego złego do powiedzenia.
Jak ustaliliśmy, wciąż jesteś zapracowany – czy interakcje z młodszymi artystami w studiu dają ci dodatkową mobilizację w kwestii rozwoju?
Żebyś wiedział! Standard umiejętności muzyków w obecnych czasach jest dużo wyższy od tego, który funkcjonował, kiedy sam byłem młodą osobą. Ci ludzie mają w sobie mnóstwo energii, determinacji i przede wszystkim wyobraźni – to, że są przy tym niesłychanie sprawni technicznie, tylko pomaga, bo mogą zrealizować wszystkie pomysły, na które wpadają.
Masz w głowie jakiś konkretny przykład?
Jest ich naprawdę mnóstwo, więc nie będę się głowił z wymienianiem!
Muzyka Kinga Diamonda to w dużej mierze gitarowy duet twój oraz Mike’a Weada. W czym jesteście od siebie najbardziej różni?
Hm, dobre pytanie. A twoim zdaniem – co nas różni?
Wydaje mi się, że o ile ty stawiasz na bardziej songwriterski charakter muzyki, o tyle Mike jest tą niesłychanie wykwalifikowaną technicznie, progresywną częścią waszego duetu.
To prawda, trafiłeś. Mike jest niesłychanym gitarzystą, a jeśli ktoś nie zna jego zespołu Hexenhaus, polecam to zmienić. Koleś wyprawia tam naprawdę niesamowite rzeczy, które w ogóle się nie zestarzały. Najbardziej lubię w nim to, że nawet po latach potrafi mnie zaskoczyć. Jego kreatywność w doborze riffów i solówek budzi podziw. Niby znam człowieka mnóstwo czasu, ale i tak nie zawsze jestem w stanie wyczytać, na co akurat wpadnie. Niesłychanie mi się to podoba.
On też cię inspiruje?
W jakiś sposób na pewno. Obserwuję i słucham go, a już po paru sekundach wiem, że do swoich zdolności doszedł ogromną pracą. Przypomina mi to, by samemu w żaden sposób się nie leniwić.
Jaki jest największy plus pracy z Kingiem Diamondem?
Jest ich całe mnóstwo. Znam Kinga dłużej niż połowę swojego życia i to, co mogę o nim powiedzieć, to fakt, że jest jedną z najbardziej konsekwentnych osób, jakie kiedykolwiek spotkałem. Do tego potrafi świetnie wyartykułować, o co mu chodzi. Rozumiemy się właściwie bez słów.
Łukasz Brzozowski
zdj. Justyna Kamińska