„Pewne uczucia nigdy nie przeminą” – wywiad z Touché Amoré

Dodano: 07.02.2025
Poza sceną Jeremy Bolm to spokojny człowiek o kojącym usposobieniu, ale na scenie skacze, biega i wszędzie go pełno. Złapaliśmy muzyka parę godzin przed poznańskim występem Touché Amoré, lecz nie rozmawialiśmy wyłącznie o zespole. Poruszyliśmy wątki radzenia sobie z trudnymi emocjami, gadaliśmy też o szczęściu, a to tylko część odhaczonych tematów.

Jesteś szczęśliwy?

Chryste, co to za pytanie?! (śmiech) Nie no, pewnie, czemu nie.

Ale tak ogólnie czy w tej chwili?

Wszystko zależy od dnia – nie chodzi tu nawet o mnie, ale tak naprawdę o każdego. Jeśli ktoś bez zastanowienia, właściwie od kopa, powie ci, że jest szczęśliwy, to najpewniej coś ukrywa. 

Spotkałeś dużo takich osób?

Wszyscy tacy jesteśmy, czyż nie? Sam zadam ci to pytanie – jesteś szczęśliwy?

Czasami tak, a czasami niekoniecznie.

Dokładnie! Ilekroć słyszę, że ktoś mówi o sobie w kategoriach stuprocentowo szczęśliwej i spełnionej osoby… No cóż – taki człowiek z pewnością przeżyje niezły szok, gdy do niego dojdzie, że jednak tak nie jest.  

Magluję cię o szczęście, bo już od „Stage Four” strata to jeden z dominujących wątków waszej twórczości i zastanawiam się, czy im dłużej ją z siebie wyrzucasz, tym więcej szczęścia masz w sobie?

Wydaje mi się, że pewne uczucia nigdy nie przeminą. Żal po stracie kogoś bliskiego to coś, z czym mocujesz się całe życie, nie ma możliwości ucieczki. Mimo tego, nie łamię się, tylko poszukuję miłości w rozpaczy, to bardzo pomocne.

Udało ci się ją znaleźć?

I znowu – to zależy. Na przykład wczoraj (rozmawialiśmy 5 lutego – red.) moja mama obchodziłaby osiemdziesiąte urodziny. W przeszłości takie dni bywały trudne, lecz obecnie znoszę je znacznie lepiej. Próbuję na to patrzeć z nieco bardziej pozytywnej perspektywy, a do tego w październiku minęło równo dziesięć lat, odkąd odeszła, co uznaję za mocno istotną rocznicę. Mam także innych członków rodziny – trochę dalszych – którzy również nie mają się zbyt dobrze, przy czym to inny rodzaj smutku. Chodzi bardziej o rzeczy kłębiące się z tyłu głowy, a nie coś, co pochłania mi całą przestrzeń myślową. Wciąż potrafię być wesoły, wchodzić w interakcje z ludźmi, występować i miło spędzać czas. Na pewno nie choruję na depresję – po prostu rzeczywistość rzuca wiele kłód pod nogi.

Czyli da się wypracować system, dzięki któremu smutek cię nie pożera?

Tak, ale robię wiele rzeczy, by sobie z tym radzić. Często nawet najprostsze czynności pomagają odciągnąć myśli od takich tematów – słuchanie muzyki, oglądanie filmów, spędzanie czasu z przyjaciółmi. Czasami ulgę można znaleźć nawet w samotności. Jesteś sam ze sobą, nikt cię nie dekoncentruje i w jakiś sposób wszystko sobie układasz, wiedząc, że tak naprawdę nie masz nad niczym kontroli. Gdy byłem młodszy, nie mogłem tego zaakceptować, lecz dziś się z tym nie mocuję. Nie oznacza to oczywiście, że brak kontroli jest łatwiejszy.

Nie jest tak, że im starszy jesteś, tym więcej rzeczy masz pod kontrolą?

Powiem inaczej: jako młoda osoba byłem przerażony brakiem kontroli, ponieważ nie zetknąłem się z tym wcześniej, było to dla mnie zupełnie nowe doznanie. Nie rozumiałem tego. Z czasem jednak sumujesz doświadczenia, racjonalizujesz pewne rzeczy i przyjmujesz je z większym spokojem.

Poczucie chaosu dotyka cię bardziej jako członka Touché Amoré czy Jeremy’ego Bolma na stopie prywatnej?

Touché Amoré nie ma tu nic do rzeczy. Zespół wyłącznie mi pomaga. Dzięki muzyce potrafię przebrnąć przez swoje uczucia i ubrać je w coś kreatywnego. Robię z nimi pożyteczne rzeczy, co jest oczywiście świetne.

A gdyby te wszystkie dotykające cię problemy – od ataków paniki po brak pewności siebie – nagle zniknęły, Touché Amoré w ogóle miałoby rację bytu?

W ogóle o tym nie myślałem, ponieważ – jak mówiłem wcześniej – pewne emocje nigdy cię nie opuszczą. Nie da się być, że tak powiem, w pełni naprawionym. Jeśli twierdzisz, że nie ma w tobie nic do poprawy, najpewniej siebie okłamujesz. To trochę jak z terapią. W terapii nie chodzi o pozbycie się problemów, tylko lepsze ich zrozumienie i radzenie sobie z nimi.

Od czasów „Lament” niejednokrotnie zetknąłem się z tezą, że z racji wyjątkowego songwritingu, melodii i przede wszystkim niepodrabialnej tożsamości wyrastacie mocno ponad scenę post-hc i właściwie można nazwać was po prostu zespołem grającym rocka. To krzywdzące uogólnienie czy coś, pod czym sam byś się podpisał?

Ilekroć ktoś zagaja mnie o szufladkowanie naszej muzyki i próbuje ją umieścić w konkretnych ramach gatunkowych, nie do końca wiem, co powiedzieć. Odkąd pamiętam, zawsze traktuję Touché Amoré jako zespół punkowy albo hardcore’owy, niczego więcej mi nie potrzeba. Jeśli w czyjejś opinii gramy post-hc albo screamo – spoko, lubimy taką muzykę, więc czemu nie. Gdy ktoś inny uzna, że jesteśmy kapelą rockową – żaden problem. W końcu mamy gitary i robimy dużo hałasu. Może gdyby nazwano nas jazzowym składem, trochę bym się skrzywił, bo jednak za bardzo jazzowi nie jesteśmy. 

W pełni się zgodzę z tym, że jesteście po prostu hardcore’owcami, ale jednak zespół staje się większy z roku na rok – czy to zmienia twoje podejście do sceny hardcore?

W żadnym wypadku. Jest masa zespołów hardcore’owych znacznie większych od nas, by wspomnieć chociażby Hatebreed dla przykładu. Popularność nie definiuje gatunkowości. Na nowej płycie znajdziesz najbardziej agresywne numery w historii Touché Amoré, a to chyba o czymś świadczy. 

Ale z drugiej strony na „Spiral in a Straight Line” słychać też najbardziej chwytliwe piosenki, jakie zrobiliście.

Pewnie, że tak. Z każdą płytą odczuwamy coraz większy komfort i swobodę. Spójrz na Dead Kennedys czy Minor Threat – grali bardzo agresywnie, ale mieli przy tym tak wpadające w ucho refreny, że nie dało się od nich oderwać, ewidentnie poradziły sobie w konfrontacji z czasem. To właściwie popowe piosenki, jak dobrze się temu przyjrzeć. Gdy po raz pierwszy usłyszysz jakiś kawałek Minor Threat, pamiętasz go już do końca życia. Fugazi to również dotyczy.

Za dwa lata miną dwie dekady od sformowania Touché Amoré – co zmieniło się u was najmocniej od tamtego momentu?

Pomijając jakieś totalne oczywistości – w takim stylu, że gramy więcej i dla większej liczby ludzi – powiedziałbym, że w fundamentalnych kwestiach nic się u nas nie zmieniło. Wciąż działamy mocno niezależnie. Jesteśmy związani z tą samą agencją bookingową od 2010 roku, nie mamy żadnego menadżera, zarządzamy zespołem prawie samodzielnie, wszelkie decyzje należą do nas. Tak było na początku, tak jest i teraz.

Działanie bez żadnego menedżmentu w przypadku niemałej kapeli to pewnie niezły trud, co?

Oczywiście, że tak! (śmiech) Ale nie ma co narzekać. Sytuacja w branży muzycznej jest, jaka jest, więc każda okazja do zaoszczędzenia pieniędzy jest na wagę złota. Jakiś czas temu daliśmy radę wyżyć wyłącznie z zespołu, ale teraz normalnie pracujemy na etatach. Czasami czujemy się zupełnie, jakbyśmy wrócili na sam początek drogi! (śmiech)

W „Altitude” z pełnym przekonaniem śpiewasz: Przysięgam, nie ma tu nic nowego – przyznasz, że to dość przewrotna linijka jak na muzyka zespołu, który zmienia się z płyty na płytę?

To akurat piosenką, w której odpieram poczucie, że wszystko jest takie samo. 

Któregoś razu natknąłem się na plotkę, jakoby w numerze „Reminders” pierwotnie miała śpiewać Phoebe Bridgers, ale pomysł się nie udał, więc zastąpiła ją Julien Baker. To prawda? 

Odezwaliśmy się do kilku osób z propozycją zaśpiewania w tym numerze. Ale żebyśmy mieli jasność – nie jest tak, że nie chcieliśmy robić tego z Julien, lecz nie mieliśmy wyboru, więc w ostateczności musieliśmy do niej zadzwonić. Po prostu nie podbiliśmy do niej w pierwszej kolejności, ponieważ pojawiła się już na „Stage Four”, a tymczasem popatrz – słyszymy ją tam, na „Lament” i na ostatniej płycie również, co daje trzy materiały z rzędu, z czego jestem zadowolony. Ona chyba też!

Do jakich jeszcze osób się odzywaliście?

Do Phoebe, jak sam wspomniałeś – nie znamy jej osobiście, ale wiemy, że jest świadoma naszego istnienia. Poza tym była jeszcze Frances (Quilan – red.) z Hop Along i chyba do Katie (Crutchfield – red.) z Waxahatchee, ale nie mam pewności. Ludzie są w trasach, mają swoje zajęcia. Tak już bywa. Przy czym Julien za każdym razem wypada niesamowicie.

Skoro już pojawił się temat Phoebe Bridgers i Julien Baker, nie mogę nie zapytac: kolabo Boygenius i Touché Amoré to coś, co chętnie byś zrealizował?

Nie wydaje mi się, by dziewczyny jakkolwiek nas potrzebowały. (śmiech) W sensie, gdyby była taka opcja, od razu bym się za to zabrał, ale chyba dadzą sobie radę bez Touché Amoré. Same świetnie sobie radzą.

Piosenka zamykająca nowy album nosi tytuł „Goodbye for Now”. Czy to sugestia, że macie w głowach plany dłuższej przerwy?

Nie, w tej piosence chodzi o związki, ale zawsze cieszy mnie, gdy ludzie dzielą się z nami swoimi interpretacjami naszych numerów.

Łukasz Brzozowski

zdj. Damian Dragański

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas