Płyta, dzięki której zapragnąłem zostać muzykiem:
Metallica – “Live Shit: Binge & Purge”
Koncertowy album-kolos. Zwłaszcza część audiowizualna z Seattle z 1989 r., gdzie odgrywane były numery z “…And Justice for All” – mojej ulubionej studyjnej płyty Metalliki. Do tej pory całe to dość surowe show, wykonanie, cały ten anturaż, wielkie bębny Larsa i Hetfield drący mordę z białym Explorerem na kolanach to jest dla mnie niedościgniona definicja metalowego etosu. Też chciałem taki być.
Płyta, której się wystraszyłem przy pierwszym odsłuchu:
King Crimson – “Larks’ Tongues in Aspic”
Chyba żadna inna muzyka nigdy mną nie wstrząsnęła tak jak KC zrobiło na “Larks’…”. Nie wiedziałem, że tak się da. Ta płyta jest absolutnie nawiedzona i pojebana w pięknie, czasami bardzo niedosłowny sposób. Jest to dzieło bardzo ciężkie przyswojenia. Dziwne brzmieniowo i aranżacyjnie. Funduje słuchaczowi niemal paranoidalny efekt wyżymając go emocjonalnie jak mokrą szmatę. Instrumentaliści, z Frippem na czele brzmią jak autentycznie nawiedzeni co najlepiej słychać w obu częściach tytułowego numeru. Nawet w spokojnych fragmentach masz wrażenie, że obcujesz z czymś nieobliczalnym. Z drugiej strony materiał jest magnetyczny na tyle, że przy pierwszym odsłuchu chciałem trwać w tym niepokoju przez następne sześć kółek. Geniusz.
Płyta, która zmieniła moje postrzeganie danego gatunku lub muzyki w ogóle:
Killing Joke – “Killing Joke”
W 2003 roku byłem zafascynowany rzeczami z tzw. kanonu lat 80. i 90., tj. Meta, Slayer, w porywach do jakiegoś Testamentu. To przyzwyczaiło mnie sposobu myślenia w stylu: Jak jest death metal to są blasty, a jak jest thrash metal, to masz coś tam innego, tylko zmieniają się gęby przy instrumentach. Killing Joke z “żółtą” i następną, “Hosannas from the Basement of Hell” wywalił mi wszystko do góry nogami. To nie był ani punk, ani industrial, nawet nie wiem czy w ogóle metal. Osobliwy wokal Colemana, hipnotyzujące, zapętlone w nieskończoność riffy, fenomenalna produkcja i przede wszystkim absolutnie unikalna gra i brzmienie gitary Walkera to było coś, co uświadomiło mi coś bardzo ważnego: w tej grze nie ma reguł, szuflad… Tylko tożsamość ma znaczenie. Stało się to dla mnie jakąś tam dewizą.
Płyta, która definiuje to, kim jestem jako człowiek
Shodan – “None Shall Prevail”
Nie wiem, czy wybór swojej muzyki to nie pójście na łatwiznę, ale nie ma innego albumu, z którym utożsamiałbym się tak bardzo. Myślę, że ma to sens. Jest to nasza pierwsza płyta, na której powiedzieliśmy dokładnie to, co i jak chcieliśmy powiedzieć, jak widzimy świat i jakie mamy przemyślenia na jego temat.
Płyta, która może być ścieżką dźwiękową dowolnej imprezy:
Skid Row – “Skid Row”
Dla mnie ten album to uosobienie wszystkiego, co najfajniejsze w całym glamrockowym ambarasie, który z definicji jest muzyką stworzoną na domówki. Wiadomo – najlepszy rodzaj imprez. Idealna wypadkowa Mötley Crüe i Guns’N’Roses z tamtych czasów. Same hity, wielkie bębny, wielkie refreny, życiowa forma Bacha, arogancki attitude oraz sprośne solóweczki.
Płyta z najbardziej życiowymi tekstami:
Kult – “Spokojnie”
Chociaż wczesne płyty Kultu powstawały w, jak mniemam, o wiele trudniejszych czasach niż przyszło mi żyć, a sama warstwa liryczna jest czasem bardzo mocno odleciana w poetykę, tak na “Spokojnie” pojawiają się niezwykle uniwersalne prawdy. O czym? O roli kościoła, alienacji w społeczeństwie czy zwykła, rozbrajająco szczera i prosta piosenka o miłości i tęsknocie. Nie sposób nie wspomnieć o absolutnie genialnych, często bardzo bogatych aranżacjach, które przepięknie budują dramaturgię i dojmujący klimat tych tekstów. Jest to dzieło kompletne i zdecydowanie jedna z ważniejszych dla mnie płyt – choć nie wracam do niej zbyt często ze względu na gęstwinę, jaką wywołuje w mojej głowie.
Płyta, którą uwielbiam, choć nikt by mnie o to nie posądzał:
PRO8L3M – “Widmo”
Lubię rapik, a zwłaszcza artystów i ekipy z natychmiast rozpoznawalnym stylem, którzy stronią od produkcyjnych trapowych wygłupów i rżnięcia z Ameryczki. Pro8l3m na pewno do nich należy, a “Widmo” nie dość, że stanowi przypieczętowanie ich stylu to dodatkowo postawili tutaj na pewną przebojowość, która bardzo mi odpowiada. Teksty Oskara nie cierpią na przeintelektualizowanie, w którym pluska się “starsza” gwardia mądrali od języka polskiego typu Łona i nie boi się nawinąć bez ogródek, przebrzydle, szczerze o tym, co jest fajne, a co czasem boli, a czasem też o pierdołach. To również spoko.
Płyta, której słuchania nie życzyłbym najgorszemu wrogowi:
Męskie Granie – całokształt
Mało co denerwuje mnie tak, jak koncerniania korpo-driven kontrkultura, uśmiechnięte wizerunki na billboardach, zaprojektowana spontaniczność i muzyka “producencka”, w której “wszystko się zgadza”. W zjawisku Męskiego Grania dostajesz wszystko to jednocześnie. Ciarki mnie przechodzą na samą myśl o tych okropnych para-bluesowych aranżach szlagierów w wykonaniu hasbeenów typu Mrozu czy inny Organek. Do tego masz teksty oparte na generycznych wesołkowatych zauważonkach i o tym, że jest spoko, tylko się uśmiechnij, piwko se jebnij od sponsora i nie zapomnij dać hashtaga. Fajnopolacyzm i OST do Dzień Dobry TVN. Czy da się gorzej?
zdj. Justyna Kamińska