“Początkowo chcieliśmy brzmieć cool i dziwacznie jednocześnie” – wywiad z Devil Master

Dodano: 09.04.2024
Osobliwa i piwniczna fuzja wściekłego hardcore’u, death rocka oraz black metalu powoduje, że Devil Master to obecnie jeden z najciekawszych i najlepszych młodych zespołów okołometalowych. Złapaliśmy obu gitarzystów grupy przed wczorajszym występem w Poznaniu, a tematami rozmowy były m.in. czeski black metal, scena metalowa i punkowa jako wspólne byty, a nawet… My Chemical Romance!

Wielokrotnie wspominaliście, że wywodzicie się z punkowego światka, choć w największym procencie słuchają was metalowcy – schlebia wam to?

Infernal Moonlight Apparition: Oczywiście, że schlebia, ale z drugiej strony nie dziwi mnie taki stan rzeczy. Odkąd pamiętam, powtarzam, że metalowcy robią najlepszego punka – a punkowcy najlepszy metal. Fuzja obu tych scen jest czymś zupełnie naturalnym i cieszę się z ich sprawnej działalności na przestrzeni lat. Teraz nawet w jeszcze większym stopniu, bo młodsi słuchacze nie czują wielkiej potrzeby przynależności do jednej czy drugiej subkultury, tylko obczajają to, co lubią i tyle. Ponadto w Devil Master zawsze chodziło o uzyskanie mieszanki różnych stylistyk, więc tym lepiej. Skracając: określiłbym naszą publikę jako metalpunkową. 

Profesjonalizacja sceny metalowej w porównaniu do punka nie była zbyt przytłaczająca? W końcu zaczynaliście od grania po skłotach.

Darkest Prince: Nie, ale pójście w – jak to ująłeś – bardziej profesjonalnym kierunku nie było naszym celem czy w ogóle opcją, której się spodziewaliśmy. Z biegiem lat przed zespołem otwierały się coraz to nowe drzwi i nie planowaliśmy ich zamykać. Owszem, zaczynaliśmy od skłotów, lecz nie uważam, by to nakazywało nam odrzucać jakiekolwiek okazje od losu. Jesteśmy punkowcami, przy czym sądzimy, że godne życie z muzyki to nic złego – wolimy to od roboty na budowie czy na kuchni. Każdy artysta zasługuje na zarobek, jeśli ciężko pracuje i robi fajne rzeczy.

Pełna zgoda, ale czy od początku tak czuliście, czy może jednak punkowy mental powodował, że bardziej biznesowy model jeżdżenia w trasy czy wydawania płyt był dla was drażliwy?

DP: Absolutnie nie. Nigdy nie robimy czegokolwiek, co by nas gryzło czy nie pokrywało się z naszymi sposobami na życie, więc podchodzimy do wszystkiego na wielkim luzie. Do tego mogę stwierdzić, że od zawsze wyczuwaliśmy różnice między metalem a punkiem na stopie organizacyjnej i nie przypominam sobie, by stanowiły one jakikolwiek problem.

Pochodzicie z Filadelfii, gdzie scena punkowa jest wyjątkowo otwarta na fuzje z innymi nurtami. Silne zainteresowanie black metalem zawsze funkcjonowało w jej obrębie?

IMA: Szczerze? Chyba nie, ale to również ma sens, ponieważ zawsze byliśmy outsiderami i działaliśmy trochę obok tych wszystkich podziałów, bardzo hermetycznych scen czy reguł. Gramy to, co chcemy, po prostu. Do tego podziemie w Filadelfii jest nieco małe, jeśli porównasz je z innymi obszernymi regionami USA, więc w dawnych czasach chodziliśmy dosłownie na każdy koncert w okolicy. Uczestniczenie choćby w punkowych wydarzeniach było dla nas czymś wyjątkowo ważnym, ponieważ kochamy muzykę, zwłaszcza tę ekstremalną. Z tego powodu jesteśmy właśnie tacy – lepimy różne inspiracje w całość tak, aby wychodziło z nich coś osobliwego, nie chcemy grać bezpiecznie.

Scena w Filadelfii zmieniła się na przestrzeni paru lat waszej działalności?

IMA: Trochę tak – teraz jest na pewno nieco bardziej mainstreamowa, sprofesjonalizowana, a zespoły są świadome swoich celów. To dobra rzecz, wcześniej tak nie było.

Czy w takim razie chodzenie na koncerty wciąż jest dla was istotne?

DP: Nie będę owijał w bawełnę – trudno znaleźć w sobie energię na oglądanie cudzych występów, gdy sam grasz ich multum. Obecnie nie chodzimy na koncerty wyjątkowo często, ale zawsze wspieramy naszych przyjaciół z różnych kapel. Do tego lubimy trzymać rękę na pulsie i wiedzieć, co się dzieje, a przede wszystkim dokładać cegiełkę do lokalnej scenerskiej społeczności. Nie lenimy się, tylko robimy swoje, a także próbujemy pomagać innym.

W jaki sposób dokładacie swoją cegiełkę?

DP: Choćby za sprawą bookowania i organizowania koncertów w okolicy – nigdy nie przestaliśmy tego robić. Promujemy wiele wydarzeń, głównie metalowych bądź punkowych. 

Promowanie przyjaciół przyniosło już konkretne owoce?

IMA: Jak zostało wspomniane, scena działa znacznie prężniej i konkretniej niż w przeszłości, ale nie chodzi tu nawet o uzyskiwanie dokładnie wyliczonych efektów czy czegokolwiek w tym guście.

To o co chodzi?

IMA: Punk od zawsze stoi podejściem DIY, wzajemną pomocą i budowaniem czegoś wspólnego. Jesteśmy tego częścią, więc uznajemy za naturalne, że lepiej działać niż siedzieć bezczynnie – oprócz promowania rzeczy w domowych stronach, zabieramy także znajome kapele w trasy, by również mogły się wybić. 

DP: Dödsrit, z którym właśnie jesteśmy w trasie, działa na bardzo podobnych zasadach. Też są punkami zakochanymi w metalu, też promują lokalne rzeczy, a ponadto mają własną wytwórnię – Wolves of Hades. W tym przypadku czuję z nimi wręcz podwójne powinowactwo, bo również param się działalnością wydawniczą (na małą skalę) pod szyldem Bad Magic. 

To ciekawe, bo mimo że wraz z Dödsrit wywodzicie się z tego samego światka, to jednak szwedzki i amerykański styl funkcjonowania sceny metalowo-punkowej musi być diametralnie różny.

DP: Niekoniecznie, ponieważ metal i punk – niezależnie od położenia na globie – w gruncie rzeczy wszędzie funkcjonują na bardzo podobnych zasadach. To piękna sprawa, ponieważ możesz natknąć się na osobę ze zbliżonych kręgów, niezależnie skąd by nie pochodziła, i momentalnie złapać nić porozumienia. Sytuacja z Dödsrit jest też o tyle zabawna, że mamy całą masę wspólnych przyjaciół, a tak naprawdę poznaliśmy się ledwie kilka lat temu. 

Kiedy mój znajomy trafił na wasze zdjęcie, stwierdził, że wyglądacie jak czeski zespół blackmetalowy. Czeski black metal zawsze był dziwny i osobny na tle reszty świata – o Devil Master można powiedzieć tak samo?

IMA: Myślę, że można. Czeska scena blackmetalowa była dla nas – a zwłaszcza dla mnie – ogromnym źródłem inspiracji. Od stylówki począwszy, a na wpływach muzycznych skończywszy. Swego czasu potrafiłem zarywać nocki, oglądając wszystkie dostępne klipy Root czy Master’s Hammer w nieskończoność. Zawsze doceniałem fakt, że Czesi łączyli ze sobą pozornie niepasujące elementy, ale robili to tak dobrze, że wszystko miało sens i brzmiało wyjątkowo osobliwie, jak nic innego na świecie. Od lat próbujemy przekładać dokładnie takie podejście na Devil Master. 

DP: Dodam tylko, że ortodoksyjnych klonów np. Motörhead jest cała masa, ale nie przypominam sobie, by przed nami funkcjonował jakiś stricte metalpunkowy skład, który miałby w sobie mocno nawiedzoną, gotycką energię. 

Nawiedzona energia to jedna z głównych cech Devil Master, ale dobrze wiemy, że gdy metalowe składy zabierają się za gotyk, często kończy się to czymś kiczowatym i przesadnie pompatycznym. Jak tego unikacie?

DP: Chyba w taki sposób, że nie robimy nic na siłę. W naszym przypadku gotycka nadbudowa muzyki pojawiła się zupełnie naturalnie, już na samym początku, głównie z racji na tonę chorusa w partiach gitar. Początkowo robiliśmy to, aby brzmieć cool i dziwacznie jednocześnie, ale z czasem stało się to integralną częścią zespołowej tożsamości. 

IMA: Właśnie z tego powodu wypadamy bardziej szczerze i autentycznie od wielu zespołów, które tytułują swoją muzykę gotyckim metalem czy czymś podobnym. Mamy to we krwi, więc podświadomie przekładamy to na piosenki i dlatego udaje nam się unikać pretensjonalności. 

Jednym z waszych głównych źródeł inspiracji jest także japoński punk – co oprócz większej surowizny spowodowało, że wolicie to podejście do nurtu od amerykańskiego?

IMA: Bardzo podobna sytuacja jak z Czechami – nic na świecie nie brzmi choćby podobnie do japońskiego punka. Ich podejście do gatunku jest wyjątkowe, ponieważ słychać w nim bardzo wyraźne piętno metalu, a z drugiej strony cały czas mówimy o struprocentowym punku – surowym, agresywnym i jadowitym. Kochamy w nim naprawdę wiele rzeczy.

Jakie na przykład?

Oprócz tego, co już powiedziałem – ogromny ładunek mroku, który wręcz wyziera z tej muzyki, jednocześnie w ogóle nie przytępiając jej ostrza. No i, również jak Czesi, wyróżniają się niestandardową stylówką.

Temat mroku powraca już kolejny raz w tej rozmowie, dlatego ciekawi mnie, czy z płyty na płytę musicie dokonywać konkretnych ruchów, aby nie utracić autentycznej upiorności i nie wpaść w szablony?

DP: Przyznam, że od dawna o tym nie myślę, gdy tworzę. Po prostu robię swoje, a pozostałe rzeczy spycham na drugi lub trzeci plan. Jesteśmy na tyle zgrani i ogarnięci, że wiemy, co chcemy robić, dlatego nie musimy się niczym przejmować, wszystko wychodzi samoistnie. 

Przed premierą „Ecstasies of Never Ending Night” tłumaczyliście, że dojrzewacie i porzucacie szczeniacki satanizm na rzecz mrocznego spirytualizmu. Czujecie, że ta zmiana odcisnęła znaczące piętno na charakterze Devil Master?

DP: Nie wiem, czy wywarła bardzo znaczący wpływ na zespół, ale z pewnością okazała się efektem dojrzewania, co nie powinno nikogo dziwić. Gdy zakładaliśmy Devil Master, mieliśmy gdzieś po 20 lat, a teraz jesteśmy starsi, więc naturalną koleją rzeczy są drobne zmiany. 

Przed paroma laty mieliście dość niecodzienną okazję supportować My Chemical Romance na ich paru koncertach. Co było największym zaskoczeniem podczas tej mini-trasy?

IMA: Wielokrotnie dochodziło do sytuacji, gdy dość młodzi ludzie mówili nam, że jesteśmy pierwszym zespołem, jaki kiedykolwiek widzieli na żywo – ogromna rzecz. Dzięki tym występom mogliśmy pokazać, jak działa ten zespół znacznie szerszej grupie słuchaczy, bo na każdy z koncertów stawiało się mniej więcej 25 tysięcy ludzi. Większość z nich to dzieciaki, dlatego super, że mogły zasmakować chociaż odrobiny metalowego podziemia. No i oczywiście samo My Chemical Romance to super kolesie – bardzo pomocni, sprawni we współpracy i zajarani niszywmi rzeczami równie mocno, co my. Z całą pewnością będziemy to ciepło wspominać.

Łukasz Brzozowski

zdj. Cecil Shang Whaley

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas