Karierę Leprous można podzielić zasadniczo na dwa etapy: ten metalowy i ten, nazwijmy to, poszukujący. Do pierwszej kategorii zalicza się więc wszystkie krążki od debiutu aż do przełomowego „The Congregation”. Każdy z tych materiałów był od siebie inny i ukazywał kolejne stadia rozwoju norweskiej formacji, ale fundacją wszystkich płyt z tego okresu był progresywny metal. Po wspomnianym „The Congregation”, które już sugerowało nadchodzące zmiany i postawienie na większą przestrzeń oraz emocjonalność, doszło do wejścia w drugą kategorię. Jej przedstawicielki to „Malina”, „Pitfalls” oraz „Aphelion”. Na rzeczonych trzech albumach Norwegowie znacznie rzadziej sięgali po metal jako taki, a w niektórych przypadkach rezygnowali nawet z trzonu progresywnego. Szczyt tego podejścia zaprezentowano na „Pitfalls”, gdzie w wielu chwilach dominują wręcz elementy artpopowe czy altrockowe, a nie patos firmowany chrząstem gitar. – To naprawdę nieprzewidywalny album – mówił po premierze frontman grupy, Einar Solberg i miał rację.
WALKA Z LĘKAMI
Brak ciężaru w kwestii gitarowej nie oznaczał przejścia w pozycję uprawiania letniej i lekkiej muzyki. Na „Pitfalls” Solberg dobrnął do samego dna, rozliczając się ze swoimi demonami, czyli depresją i stale powracającym lękiem. Ale z czasem czarny pies zaczął odchodzić, nie dotrzymywał kroku kompozytorowi. W trakcie tworzenia „Aphelion” muzyk zaczął znacznie lepiej radzić sobie z mrocznymi zakamarkami swojego umysłu, co dziwi, bo przecież w trakcie tworzenia rzeczonego materiału szalała pandemia. – Nie poświęcałem covidowi zbyt wiele uwagi, nigdy nie bałem się, że go złapię – utrzymuje artysta. – Obawiam się wyłącznie losowych zmyślonych sytuacji, które prawdopodobnie się nie wydarzą – dodaje z uśmiechem. Wychodzi na to, że z czasem artysta najzwyczajniej w świecie nauczył się radzenia sobie z takimi sytuacjami. – Wiem, że lęki potrafią wracać, ale podchodzę do tego z dużo większym spokojem. W obliczu niepokoju po prostu będę wiedział, że to jeden z tych dni – podsumowuje.
BRAK EMOCJI? A SKĄD!
Jak widać, rozumowe podejście skutkuje na piątkę z plusem, ponieważ w jednej z niedawnych rozmów muzyk utrzymywał, że jest zdecydowanie szczęśliwy. Piękna sprawa, prawda? Z jednej strony owszem, ale z drugiej… Czy osiągnięcie wewnętrznego spokoju nie bywa utrudnieniem w przypadku zespołu bazującego na introspektywności i mniej lub bardziej zaakcentowanym smutku? – Przed nagrywaniem płyty martwiłem się, że będzie zbyt płytka i że nie będę miał o czym opowiadać, ale wcale tak nie jest. Przeciwnie: jestem w dużo mocniejszym kontakcie z moimi emocjami, bo już się ich nie boję – przekonuje twórca. I faktycznie, na „Melodies of Atonement” emocji nie brakuje pod żadnym pozorem. Wręcz przeciwnie, w kwestii ich wyrażania nic się w Leprous nie zmieniło. – Wszystko, o czym piszę, wychodzi prosto ze mnie, nie nakładam na to żadnego filtra, dbam o przejrzystość. Nie ma tu ogólnego motywu przewodniego – zapewnia Solberg. Co zatem spowodowało, że Einar wyrwał się ze szponów mroku? Według artysty było to postanowienie o walce. Jak widać, walka została zwyciężona. Pozostaje tylko pogratulować.
MNIEJ ZNACZY WIĘCEJ
Emocje emocjami, ale przecież w muzyce najważniejsze są piosenki. A na „Melodies of Atonement” brzmią one inaczej niż na paru poprzedniczkach. Zaczęło się od postanowienia o przyjęciu dewizy less is more. Orkiestrowe, smyczkowe partie, bardzo gęsto eksponowane choćby na „Pitfalls”, zostały zepchnięte w cień. – Celem tego albumu było usunięcie wszystkich elementów orkiestrowych i skupienie się bardziej na członkach zespołu – zaznacza Solberg. Artysta uznał, że obcowanie z materią muzyki poważnej zostawi na potrzeby solowego projektu, a Leprous zostanie poprowadzony w innym kierunku. – Mój projekt będzie bardziej filmowy, z elementami rocka, a Leprous będzie zdecydowanie rockowym, cięższym, metalowym zespołem. Spodoba się to ludziom, którzy już nas znają, ale innym odbiorcom również – przekonuje muzyk.
METAL BEZ PÓJŚCIA NA ŁATWIZNĘ
I faktycznie, jak powiedział, tak zrobił. Zadziałanie w zgodzie z zadeklarowaną oszczędnością dało płytę bardziej zbitą i konkretną. – Album jest trochę cięższy od poprzedników na swój sposób i ma bardzo nowoczesne brzmienie – wyjawia artysta. – Zawiera też wiele elektronicznych elementów. Jest ciężki, chwytliwy i obfituje w piosenki, które świetnie radziłyby sobie jako single – kończy. Trudno nie przyznać racji Solbergowi. Takie „My Specter” startuje od subtelnej trihopowizny w guście Massive Attack, by pod koniec zaatakować wolno sunącym, ciężkim riffem, przy którym następuje lawina emocji, melodramatu i patosu, czyli rzeczy, za które kochamy Leprous najbardziej. Zupełnie jakby podać składowe z „The Congregation”, ale w innej formie – bo przecież to już inny zespół niż tych dziewięć lat temu. Podobnie dobre wrażenie (pomijając oczywiście opublikowane do tej pory utwory) sprawia np. „Faceless”, gdzie dominuje coś na kształt indie rocka z późnych lat dwutysięcznych, ale nie do końca. Załoga z Notodden nie byłaby sobą, gdyby nie dociążyła brzmienia, nie dołożyła wręcz filmowego rozmachu, a do tego kobiecych chórków podanych w tradycji bliskiej… Sisters of Mercy!
PROG METAL, A RACZEJ JEGO BRAK
No dobra, skoro Leprous brzmi bardziej metalowo, pytanie brzmi czy idzie za tym powrót do progresywnych połamańców. Einar Solberg nie jest tego taki znowu pewien. – Nie wiem, czy to progresywny album… może w niektórych miejscach, ale ogólnie nie ma tu zbyt wielu dziwnych sygnatur czasowych – twierdzi twórca. – Brzmi to raczej ciężko niżeli progresywnie, lecz nie w taki standardowy, metalowy sposób. Myślę, że ludzie mogliby odnieść mylne wrażenie, gdybym po prostu powiedział, że znów gramy ciężko. Jest ciężko, kiedy musi być – deklaruje. I znów, mniej znaczy więcej. Brak ciągle połamanych rytmów czy poszatkowanej sekcji rytmicznej w żaden sposób nie ujmuje wartości utworów. Wciąż mowa o twórczości niekonwencjonalnej, podanej z ogromną elegancją i kulturą muzyczną. Już za same brzmienia syntezatorów oraz umiejętne uderzanie walcowatymi riffami Leprous potrafi zdobywać serca słuchaczy. Wierzymy, że również będziecie do nich należeli. „Melodies of Atonement” ukazuje formację w wyśmienitej formie.
KONCERT W POLSCE
Skoro już wiecie że Leprous jest w wyśmienitej formie, nie dajcie się namawiać i zobaczcie ich 22. (tak!) polski koncert – już 1 lutego w stołecznej Progresji. Ci z was, którzy widzieli Norwegów na żywo, wiedzą, że to prawdziwy wulkan energii. Przyjdziecie i zostaniecie przez niego zmieceni w oka mgnieniu. Nie możemy się już doczekać. Bilety na koncert oraz „Melodies of Atonement” możecie nabyć TUTAJ.
Łukasz Brzozowski
zdj. Grzegorz Gołębiowski