Poznajmy się: Chelsea Wolfe

Dodano: 20.11.2023
Chelsea Wolfe to jedna z najważniejszych postaci w nieortodoksyjnie rozumianym świecie metalu ostatnich dziesięciu lat. Co prawda ostatnio u niej ciszej (choć nowa płyta wychodzi lada moment, bo w lutym), ale wpływ jej kilku płyt po dziś dzień kładzie się cieniem na scenę post-metalowo/sludge’owo/folkową/jakąsobie chcecie. Poznajmy się!

Na początek must-have: “Pain Is Beauty” (Sargent House)

Dzięki  “The Grime and the Glow” oraz “Apokalypsis” Chelsea Wolfe szybko zyskała szacunek w podziemiu, a nawet wtedy jej grono fanów nie gnieździło się wyłącznie w okolicach jednego nurtu, tylko jak ona sama, wywodziło się z różnych zakamarków. Od mrocznego folku aż przez gotyk czy wreszcie metal – w takich środowiskach Chelsea przyjmowano najcieplej. Niemniej po dwóch udanych pełnoprawnych materiałach piosenkarka potrzebowała czegoś, co rozpali tę beczkę prochu i udowodni, że w kategorii szeroko pojętego mroku mało kto może się z nią ścigać. “Pain Is Beauty” okazało się takim właśnie wydawnictwem i nadało Wolfe status, którym cieszy się po dziś dzień. Trzeci album wiecznie niepokojącej gotki z Sacramento stał się esencją jej stylu i budulcem w kontekście kolejnych płyt. Całość emanuje toną mroku, ale chyba nikogo nie powinno to dziwić, skoro piosenki napędzają głównie wisielcze melodie wyciągnięte – a jakże – z rocka gotyckiego i pulsujący złowrogo darkwave. Podopieczna Sargent House ewidentnie przysiadła nad kompozycjami, bo w każdej z nich czuć, że wydusiła z siebie maksimum wszystkiego. I emocji, i umiejętności. W takim “House of Metal” nakładające się na siebie warstwy klawiszowo-gitarowych snujów to ekstraklasa w dziedzinie pięknego smutku, a reszta numerów wcale nie ustępuje. To ciągnące się, obudowane ścianą dźwięku utwory, którym Wolfe daje wybrzmieć w pełni. Nie ma tu cięć, nie ma dawkowania ponurego nastroju – wchodzicie do tej komnaty z pełną świadomością jej poziomu ciemności… albo poszukajcie sobie czegoś innego do słuchania.

Już się znamy – czas na coś nieoczywistego: “Mistake in Parting” (wyd. niezależne)

Próby wspominania o tym materiale przy Chelsea Wolfe są, jak szukanie zalet “Cold Lake” w trakcie rozmowy z Tomem G. Warriorem – po prostu sobie darujcie. “Mistake in Parting” to pierwszy album artystki, ale tylko teoretycznie – nigdy nie został wydany, a już tym bardziej wznowiony. Po prostu lata sobie w internecie jako wolny elektron. Dlaczego? Sama Wolfe nie znosi tej płyty i uważa ją za wyjątkowo niepotrzebną, przepełnioną pretensjonalizmem. I o ile faktycznie ów album jest mniej sprawny pod kątem songwritingu czy wyrażania emocji w porównaniu do następnych, o tyle warto dać mu szansę. Z całą pewnością rozczarują się ci, którzy będą szukali tu licznych elementów, które Wolfe praktykuje po dziś dzień, bo to piosenki napisane przez zupełnie inną osobę i w innym stylu. Jasne, przewija się tu – dość intensywnie – dojmująco mroczny folk czy rock gotycki, ale samo podłoże “Mistake in Parting” to już inna bajka. Przede wszystkim głos Wolfe stanowi kluczową różnicę – niby barwę znamy, niby wielkich różnic nie czuć, ale ekspresja i sposób artykułowania pokazują, że tożsamość Chelsea dopiero się wówczas formowała. Więcej w tym ekspresji nie tak dalekiej PJ Harvey i wspomnianego przez nią samą pretensjonalizmu, zwłaszcza w dość teatralnych wyższych partiach. Do tego mamy też fundament muzyczny będący w dużej mierze inspirowany alt-rockiem z lat 90. (znowu wraca porównanie do Harvey). Czy jest to trochę odtwórcze, zwłaszcza w porównaniu z kolejnymi wydawnictwami? Bez dwóch zdań. Ale czy urocze, jeśli lubi się wspomnianego alt-rocka, choć w znacznie bardziej jesiennym wydaniu? Również. Sprawdźcie to.

Kochasz metal? Udowodnij: “Hiss Spun” (Sargent House)

Flirt Chelsea Wolfe z ciężarami wydarzył się już na “Abyss” z 2015 roku. Na tej płycie kompozytorka stwierdziła, że zmieszanie pogrzebowego gotyckiego rocka i darkwave’u z ciężarem doom metalu będzie dobrym pomysłem. Na “Hiss Spun” metalu mamy jeszcze więcej. Ba, to wręcz dominujący komponent rzeczonego materiału. Okazało się to strzałem w dziesiątkę, bo nie dość, że Wolfe bezproblemowo odnalazła się w tej konwencji, nie tworząc do bólu poprawnych piosenek z generatora (cześć, Myrkur!), to jeszcze stworzyła jeden ze swoich większych hitów, a więc “16 Psyche”. Ten przebojowy, choć po korek spowity mrokiem kawałek stanowi niezłą wizytówkę całego materiału. Atmosfera jak w Deftones, ale potrójnie przygniatająca, gitary rzężące w zgodzie ze sludgemetalową tradycją, a to wszystko sumuje wokalna forma Wolfe, być może najlepsza w historii. Przeskoki z rejestru w rejestr, zrezygnowane zawodzenie i rozedrgany szept – nie ma na nią mocnych. Przy czym należy zauważyć, że “Hiss Spun” to generalnie zbiór złożonych i zróżnicowanych utworów. Otwierający “Spun” już na wejściu atakuje ciężarem godnym Neurosis, lecz na przykład “Twin Fawn” – zanim na dobre przepoczwarza się w gęsty doom metal – nęci folkową melodyką i powolnym budowaniem nastroju bliżej ciszy niż dalej. Jak się pewnie domyślacie, “Hiss Spun” na dobre przypieczętował romans Chelsea Wolfe z metalem, a nawet fani radykalnych odmian gatunku z chęcią przyłączyli się do chóru wielbicieli artystki. Dodając do swojej układanki kolejne elementy i poszukując, nie straciła ani trochę swojej tożsamości. Ma być mrok i jest.

Co nowego u Chelsea?

Po bardzo udanym, w pełni skupionym na folku “Birth of Violence” Chelsea Wolfe dała sobie więcej luzu. Następca wspomnianego tytułu – single wskazują większe podobieństwo do “Abyss” i “Hiss Spun” – ukaże się na początku przyszłego roku, ale artystka pod żadnym pozorem nie leniła się przez ten czas. Zdążyła nagrać m.in. “Bloodmoon: I” w kolaboracji z legendami metalcore’u z Converge, a do tego ścieżkę dźwiękową do udanego horroru, “X”. No i pamiętajcie, że zobaczycie ją na nadciągającej edycji Mystic Festival – pierwszy raz w Polsce od pięciu lat. Poleca się nie przegapić.

Łukasz Brzozowski

zdj. materiały artystki

Ostatnie wpisy

Kategorie

Obserwuj nas