21 – na tej dwucyfrówce zatrzymuje się licznik płyt nagranych przez Darkthrone. Powalająca statystyka. A co najlepsze większość tych materiałów to rzeczy bardzo dobre lub powalające. Nawet jeśli w ostatnich latach Fenriz i Nocturno Culto nie trzymają wybitnej formy – co stanowi temat zagorzałych dyskusji – nie ma to większego znaczenia. Ci dwaj zmienili bieg muzyki i ekstremalnej (i swojej własnej) przynajmniej kilka razy, prawie zawsze wychodząc z tego obronną ręką. Wybitny przykład hasła leaders not followers.
TA PIERWSZA: „Soulside Journey” (Peaceville Records)
Dla niektórych – jedyna słuchalna i czczona płyta Darkthrone. Dla innych (i jest to grono znacznie liczniejsze) – uroczy debiut, który mimo wszystko nie dojeżdża ani do gatunkowej czołówki, ani tym bardziej do czołówki dokonań zespołu. Osobiście nie zgadzam się z żadnym z obu podejść. To, że duet z Norwegii nagrał w przyszłości lepsze albumy, nie podlega wątpliwości, lecz deprecjonowanie „Soulside Journey” jest moim zdaniem średnio słuszne. Ta płyta stanowi kamień milowy norweskiego death metalu, czyli niesamowicie ciekawej, osobnej sceny zdmuchniętej z powierzchni właściwie chwilę po tym, gdy eksplodował blackmetalowy boom. Debiut Fenriza i Nocturno Culto jest taki jak zdobiąca go okładka – zimny, spowity mrokiem, przeszywający. Na tym krążku nie chodzi o hity i śmiercionośny groove, tylko przekucie lodowego pustkowia w piosenki. Już w otwierającym „Cromlech” (chyba jedynym bangerze w zestawie) dostajemy dużo informacji. To złowieszcze riffy, dużo zabaw rytmiką i bardzo inteligentnie kreślone aranżacje – w dużej mierze dzięki zawiłym partiom perkusyjnym Fenriza. Ilekroć słyszę, że Darkthrone to prymitywny hałas, od razu puszczam niedowiarkom ten album. Jasne, to zbiór utworów zlewających się w jednolitą arktyczną magmę, ale ta ponura aura ma więcej wspólnego z black metalem, niż można by zakładać i przede wszystkim, co cenię w metalu śmierci najbardziej, rozmawiamy o płycie ociekającej złem. Tu nie ma puszczania oka, nie ma przyjemnych melodii. Jest sam chłód.
TA NAJWAŻNIEJSZA: „A Blaze in the Northern Sky” (Peaceville Records)
Gdybyśmy mieli zastanowić się, jaki jest najważniejszy album w historii black metalu, potencjalnych typów pojawiłoby się multum. Ktoś wskazałby „De Mysteriis Dom Sathanas”, ktoś inny poszedłby w kierunku „Filosofem” – znalazłaby się też pewnie spora grupa wyznawców „In the Nightside Eclipse”. Moim zdaniem nie powstał istotniejszy materiał od „A Blaze…”. Dlaczego? Dlatego, bo to właśnie dzięki temu krążkowi zaobserwowaliśmy rozbłysk łuny na północnym niebie i ostateczny wybuch blackmetalowego szału. To być może najbardziej formatywny krążek w historii gatunku, mimo że nie jest stuprocentowo gatunkowy. Jak ochoczo wspomina sam Fenriz, siedzi tu sporo death metalu, a wymieniane wśród źródeł inspiracji Autopsy słyszymy chociażby w epokowym już „In the Shadow of the Horns”, ale w kwestii aury, przerażającej metafizycznej energii spoza tego świata i przede wszystkim mentalu mówimy o black metalu na 200%. Już od intra w „Kathaarian Life Code” wiemy, że obcujemy z czymś, czego w historii muzyki wcześniej nie było. Najpierw pożerają nas te rzężące spod ziemi kreatury, a od razu potem wpadamy w wir zaciekle kostkowanych riffów, blastów i przede wszystkim tej produkcji – surowej, wrzeszczącej do ucha, absolutnie chałupniczej, lecz skutecznej, pasującej do tak atawistycznej i rozjuszonej muzyki jak nic innego. To także tutaj poznajemy zalążki tremolowo-opętańczego transu, który w pełnej krasie zespół rozwinie na „Transilvanian Hunger”. Absolutny pomnik. Obiektywnie Darkthrone nagrało parę lepszych materiałów, lecz w moim sercu „A Blaze in the Northern Sky” jest niezastąpione. Płyta-monolit. Spróbujcie nagrać fajniejszą.
TA NAJLEPSZA (Z NOWEGO ROZDANIA): „F.O.A.D.” (Peaceville Records)
Tak, tak, wiem – mówienie o osiemnastoletnim już materiale w kontekście „nowego rozdania” może brzmieć jak mało śmieszny żart, ale chodzi o coś innego. „F.O.A.D.” otwiera drugi najbardziej charakterystyczny z okresów historii Darkthrone, a mianowicie czas wyjścia z black metalu. Oczywiście, żeby nie było, ten black metal cały czas tam jest, lecz w innej formie – druga fala ustępuje miejsca pierwszej, do układanki dołącza punk, Nocturno Culto i Fenriz jeszcze chętniej zerkają w stronę punka. Teraz pewnie ktoś by mnie poprawił, że to, o czym właśnie piszę, zaczęło się już przy poprzednim „The Cult Is Alive”, chociaż niekoniecznie bym się zgodził. Na tamtym krążku Darkthrone jeszcze badają grunt, są przywiązani do poprzedniego, riffowo-blackmetalowego wcielenia z „Hate Them” czy „Sardonic Wrath”. Dopiero za sprawą „F.O.A.D.” dochodzi do ostatecznego odcięcia pępowiny. Bardzo często wywracam oczami, ilekroć słyszę wzniosłe teksty o unii punka z metalem, bo często żadnej unii po prostu nie ma, przy czym w przypadku tego materiału oba nurty stanowią nierozerwalną jedność. Kocham idealny balans między złowrogą napinką (wiadomo, metal) i beztroską niechlujnością (wiadomo, punk), który Darkthrone jakimś cudem tutaj utrzymują. Słyszycie ten chamski, pijacki, niemal rock’n’rollowy riff w „The Church of Real Metal”, a ręka dzierżąca plastikowy kubek ze złocistym napojem od razu wznosi się ku słońcu. Absolutny top dyskografii Norwegów.
Warto dodać, że jeszcze nawet lata po „F.O.A.D.” Darkthrone nie spuszczali gardy. Trzy kolejne płyty grupy (z najmocniejszym naciskiem położonym na „The Underground Resistance”) ukazywały zespół ze świetnym pomysłem na siebie i przede wszystkim klasowym songwritingiem. Dopiero przy „Arctic Thunder” trybiki tej dwuosobowej machiny zaczęły szwankować, a obecnie duet z gorszym lub lepszym skutkiem uprawia sobie ten slackerski black/heavy metal i ma wszystko gdzieś. Jak zawsze – wiadomo, fuck off and die. Sami sobie są sterem, nie obchodzi ich nikt i nic. Ikony.
Łukasz Brzozowski
zdj. materiały zespołu